– A ja go zawsze ceniłem i podziwiałem – przyznał się Korybut. – Chciałem, by mi wróżył, postawił horoskop i przepowiedział przyszłość. Prosiłem go o to wiele razy, ale proklatyj did odmawiał. Karierowiczem, stary chrzan, mnie nazywał i coś o kowalstwie własnego losu pierdolił. Dopiero stryj Witold go przekonał, na krótko przed moim wyjazdem do Czech. Gwiaździarz miał rzucić żrebia i sporządzić horoskop dla nas wszystkich, dla Jogajły, Witolda i dla mnie. Ale nagle, ni z tego, ni z owego, umarł. Kopyrtnął na amen.
– Ty, Bielawa, jesteś nigromanta i dywinator. Wywołaj go z zaświatów. Niechaj wejdalotas spełni jako duch to, czego nie zdążył spełnić za życia.
* * *
Reynevan długo starał się wyperswadować księciu pomysł, ale bez skutku. Korybut nie chciał słuchać o wiążących się z nekromancją trudnościach, o grożących podczas dywinacji niebezpieczeństwach, o ryzykach, jakie niosło vehemens imaginatio , niezbędne dla udanej konjuracji wytężenie wyobraźni. Głuchy był na wspominki o królu Saulu i czarownicy z Endor. Machał ręką, wydymał wargi, wreszcie rzucił coś na stół. Coś miało rozmiar, kształt i kolor starego wysuszonego kasztana.
– Ty mi tu kręcisz – wycedził. – A ja się też co nieco znam na czarach. Ducha wywołać nie jest wcale trudno, gdy się ma kawałek nieboszczyka. To, o, jest kawałek Budrysa Ważgajtisa.
– Mieli go spalić na stosie, starego poganina, z pełnym ofiarno-pogrzebowym ceremoniałem. Leżał na marach, paradnie odziany, przybrany jedliną, polnym kwieciem i listowiem. Zakradłem się nocą, ściągnąłem dziadowi łapeć i urżnąłem wielki palec od nogi.
– Zbezcześciłeś zwłoki?
Korybut parsknął.
– Nie takie rzeczy bezcześciło się w naszej rodzinie.
* * *
O północy zerwał się wicher, świszcząc i gwiżdżąc w szczelinach murów. W odległym skrzydle zamku, w starej zbrojowni, przeciąg pochylał płomyki świec z czarnego wosku, kręcił w spirale dym tlącego się na trójnogu kadzidła. Pachniało woskiem i aloesową sufumigacją. Reynevan przystępował do dzieła, uzbrojony w leszczynową różdżkę, amulet Python i wypożyczony od aptekarza podniszczony egzemplarz Enchiridionu . Wewnątrz nakreślonego na blacie stołu kredowego koła stało zwierciadło i leżał zmumifikowany wielki palec od nogi, niegdyś własność i nierozdzielna część zmarłego Budrysa Ważgajtisa. Kontakt z duchem nieboszczyka umożliwić miała więc kombinacja dywinacji, nekromancji i katoptromancji.
– Colpriziana – wymówił Reynevan, wykonując amuletem znaki nad zakreślonym kredą kołem. – Offina, Alta, Nestera, Fuaro, Menuet.
Ukryty w cieniu Korybut poruszył się niespokojnie. Leżący wewnątrz koła paluch ani drgnął.
– Conjuro te, Spiritum humanum . Zaklinam cię, duchu Angusa Deirg Feidlecha, alias Budrysa Ważgajtisa! Przybądź!
– Conjuro et adjuro te, Spiritum, requiro atque obtestor visibiliter praesentem . Rozkazuję przez Ezela, Salatyela i Yegrogamela! Theos Megale patyr, ymas heth heldya, hebeath heleotezyge! Conjuro et adjuro te!
– Przez Yemegasa, Mengasa i Hacaphagana, przez Haylosa! Przybądź, duchu! Przybądź ze wschodu, z południa, z zachodu lub z północy! Zaklinam cię i rozkazuję! Przybądź! Ego te conjuro!
Powierzchnia umieszczonego w kredowym kole lustra zmętniała, jak gdyby ktoś niewidzialny chuchnął na nią. W zwierciadle coś się pojawiło, coś na obraz mgły, mętnego oparu. Na oczach zdumionego do granic Reynevana, który w powodzenie przedsięwzięcia niezbyt wierzył, opar przybrał kształt postaci. Dało się słyszeć coś jakby westchnienie. Głębokie, świszczące westchnienie. Reynevan schylił się nad Enchiridionem i w głos odczytał formułę zaklęcia, sunąc po wersach amuletem. Obłok w lustrze zgęstniał. I zauważalnie zwiększył rozmiary. Reynevan uniósł ręce.
– Benedictus qui venis!
– Quare – tchnął obłok cichym, świszczącym wydechem – inquietasti me?
– Erit nobis visio omnium sicut verba libri signati . Imieniem wielkim Tetragramaton rozkazuję ci, duchu, odpieczętować księgę tajemnic i zrozumiałymi dla nas uczynić jej słowa.
– Pocałuj mnie – zaszeptał duch – w moją astralną dupę.
– Rozkazuję ci – Reynevan uniósł amulet i różdżkę – byś przemówił. Rozkazuję, byś słowa dotrzymał. Byś dokończył horoskopu, przepowiedział losy Mendogowego i Gedyminowego pokolenia, w szczególności…
– To, co tu leży – duch ze zwierciadła nie dał mu dokończyć – to nie mój palec od nogi przypadkiem?
– On.
Dym kadzidła zatętnił, uniósł się spiralnie. Powierzchnia lustra zmętniała.
– Ojca swego syn piąty – przemówiło szybko widmo – chrzczony z niemiecka i grecka, a poganin w duszy, o królestwie marzy, bynajmniej nie niebieskim. Gwiazda Syriusz wbrew tym zamiarom wschodzi, a przyobiecana korona przepadnie, porwie ją Smok ogniem ziejący, na grzbiecie krwią w kształt krzyża skropiony. O quam misericors est deus justus et pius! Smok śmierć zwiastuje, a dzień zgonu wiadomy. Pontyfikatu Kolumny anno penultimo , dzień to Wenusowy, dnia tegoż diluculum .
– Gdy od tego zgonu minie dni sto i dziewiętnaście, Kolumna upadnie, miejsca Wilkowi ustępując. Pontyfikatu Wilka anno quarto Znak się stanie: gdy słońce w dom ostatni wejdzie, wiatry niespotykanej siły powieją i burze szaleć będą przez dni dziesięć bez wytchnienia. A gdy od tych wydarzeń sto i dziesięć dni minie, odejdzie ze świata ojca swego syn siódmy, król i mocarz, Rzymem chrzczony, a poganin w duszy. Zwabiony słowika słodkim pieniem, ducha wyzionie w zameczku małym, o gallicinium dies Martis , nim Słońce wzejdzie, onoż będzie wonczas in signo Geminorum .
– A ja? – nie wytrzymał z kąta Korybut. – Co ze mną? Mój horoskop! Mój obiecany horoskop!
– Od drewna i żelaza zginiesz, ojca swego synu wtóry – odrzekło złym głosem widmo. – Dopełni się los twój w dies Jovis , dni czternaście przed Equinoctium autumnale . Gdy nad rzeką świętą z wilkiem się zmierzysz. Oto twój horoskop. Wywieszczyłbym ci może co lepszego, aleś mi palec od nogi urżnął. Masz tedy to, co masz.
– Co to niby ma znaczyć? – zerwał się książę. – Gadaj mi tu zaraz jasno! Co ty sobie myślisz? Nieboszczykiem jesteś! Trupem! Nie będziesz mi tu…
– Książę – przerwał Reynevan, zamykając grymuar. – Ducha już tu nie ma. Odszedł. Powiał, dokąd zechciał.
* * *
Leżąca na stole mapa była mocno pokreślona. Narysowane na niej linie i krechy łączyły Czechy z Łużycami – z Żytawą, Budziszynem, Zgorzelcem. Jedna prowadziła na Opawę i na Śląsk, ku Raciborzowi i Koźlu. Jedna prowadziła w dolinę Łaby, do Saksonii, inna, najgrubsza, prościutko na Wrocław. Więcej Reynevan zobaczyć nie zdołał, Prokop Goły zakrył mapę arkuszem papieru. Uniósł głowę. Długo patrzyli sobie w oczy.
– Doniesiono mi – rzekł wreszcie Prokop – że skumałeś się z Zygmuntem Korybutem. Że dużo czasu ze sobą spędzacie, magią i astrologią się zabawiając. Chciałbym wierzyć, że nie bawicie się w nic innego.
– Nie rozumiem.
– Z pewnością rozumiesz. Ale skoro wolisz wprost, służę. Korybut to zdrajca. Znosił się z papieżem, znosił z Janem Przybramem, z Rożmberkiem, z Henrykiem von Plauen, z katolikami z Pilzna. Dążył, twierdzi, do zawarcia pokoju, bo biadał nad dziejącym się przelewem krwi chrześcijańskiej. A ja twierdzę, że to bajki, nie był aż tak głupi, by nie rozumieć, o co naprawdę szło papieżowi i katolikom. Pokój? Kompromisy? Układy? Bzdura! Chcieli nas poróżnić, sprawić, byśmy zaczęli bić się między sobą i wzajem wyrzynać, oni zaś wyrżnęliby niedobitków. Korybut musiał o tym wiedzieć, był więc winien zdrady, za zdradę powędrował do więzienia, miał szczęście, że go nie stracili. A siedziałby na Waldsztajnie do sądnego dnia, gdyby nie wstawiennictwo Jagiełły i hojny okup, jaki Jagiełło zapłacił.
– Dogadaliśmy się teraz. Siedząc tu, na Odrach, Korybut i Puchała oddają, przyznaję to, Taborowi cenne przysługi, dzięki im obu mocno trzymamy Bramę Morawską, bastion przeciw sojuszowi Luksemburczyka z Albrechtem i łącznik z Polską. Dogadaliśmy się i sprzymierzyli, zawarli układ. Korybut ma u mnie dwa plusy. Primo: definitywnie pożegnał się z nadziejami na tron czeski. Secundo: nienawidzi Starego Miasta praskiego. Łączy nas zatem wspólnota interesów. Póki ta wspólnota trwać będzie, Korybut będzie moim sojusznikiem i towarzyszem broni. Póki trwać będzie. Zrozumiałeś mnie?
– Zrozumiałem. Ale… Jeśli wolno zwrócić uwagę…
– Mów.
– Znalazłby się może dla Korybuta i trzeci plus. Zjazd w Łucku poróżnił Jagiełłę z Witoldem, a że rolę podszczuwacza odegrał Luksemburczyk, Jagiełło poszuka sposobu, by Luksemburczykowi za to odpłacić. Można założyć, że tym sposobem będzie kniaź Korybut. Można założyć, że notowania Korybuta mocno pójdą w górę. Może więc nie od rzeczy byłoby stawiać na tę kartę?
Prokop przez chwilę gryzł wąs.
– Nie od rzeczy, powiadasz – powtórzył wreszcie. – Stawiać na kartę, powiadasz. Powiadasz, że notowania rosną. Aż taki dalekowzroczny z ciebie strateg i polityk? Dotąd nie przejawiałeś jakoś talentów w tym kierunku. Zdecydowanie lepszy był z ciebie medyk i magik. Czyżby to zatem magia? Astrologia? Tym się z Litwinem zajmujecie? Jeśli tak, to niechaj i ja się dowiem, co w gwiazdach słychać, jakież to ewenementy, jakież losu zrządzenia wróżą nam ciał niebieskich obroty, koniunkcje i opozycje?
– Na stolcu Piotrowym – zaczął Reynevan ostrożnie – zasiądzie wkrótce nowy namiestnik. Wielki książę Witold tego nie dożyje, umrze w przedostatnim roku pontyfikatu Marcina V. Władysław Jagiełło, król polski, przeżyje obu, tak Witolda, jak i Marcina. Opuści ten padół w czwartym roku pontyfikatu nowego papy.
Prokop milczał.
– Przypuszczam – przypuścił wreszcie – że wróżby, jak zwykle, nie są do końca jasne. I że nie podają konkretnych dat.
– Nie są – Reynevan i okiem nie mrugnął. – I nie podają.