– Nieprawda, pomogły – zaprzeczył. – I to bardzo. Teraz też mu pomożesz. Po zdjęciu opatrunku na ranę trzeba przykładać kleik z siemienia lnianego. Wiosna, ale na bajorkach powinna być już rzęsa. Rób okłady z wyciśniętego soku. Na zmianę, raz kleik, raz rzęsa.
– Dobrze, paniczu Reynevan.
– Znasz mnie?
– Słyszałam, jak o was mówiono. Baby mówiły.
– O mnie?
– Dwa roki temu – Elżbieta Donotek odwróciła oczy, ale tylko na chwilę. – Czasu rejzy na Śląsk. W mieście Złotoryja. W kościele farnym.
– Tak?
– Nie daliście z druhami Bogurodzicy pokrzywdzić.
– Ach, tamto… – zdziwił się. – Było o tym wydarzeniu aż tak głośno?
Patrzyła na niego długo. W milczeniu.
– To wydarzenie – odpowiedziała wreszcie, wolno wymawiając słowa – się wydarzyło. A tylko to jest ważne.
* * *
Donotek, Elżbieta Donotek, powtarzał w myśli, jadąc kłusem na północ, znów w kierunku Hanuszowic. Coś mówiono, przypominał sobie. Plotkowano. O kobiecie, mającej wielki mir wśród ciągnących z Sierotkami kobiet, o naturalnej przywódczyni, z której zdaniem liczyli się nawet niektórzy husyccy hejtmani. Była też, kojarzył plotki, w tym wszystkim jakaś tajemnica, była miłość i śmierć, wielka miłość do kogoś, kto poległ. Do kogoś, kogo nikt już nie mógł zastąpić, kto pozostawił po sobie tylko wieczną pustkę, wieczny smutek i wieczne niespełnienie. Historia jak z kart Chretiena de Troyes, myślał, jak spod pióra Wolframa von Eschenbach. Zupełnie nie pasująca do siermiężnego wyglądu jej bohaterki. Zupełnie nie pasująca. I przez to zapewne prawdziwa.
Wiatr od Snieżnika owiewał mu twarz, łagodząc nieco wstyd, którego doznał, gdy mówiła o wydarzeniu w złotoryjskim kościele, o drewnianej Madonnie. Rzeźbie, w obronie której i owszem, wystąpił, ale nie z własnej inicjatywy, lecz idąc za przykładem Samsona Miodka. I nie należała mu się za tamten incydent pochwała. Ani uznanie w oczach osoby takiej jak Elżbieta Donotek.
Za Hanuszowicami trakt skręcił i powiódł na zachód. Wszystko się zgadzało. Od Przełęczy Międzyleskiej, jak obliczał, dzieliła go mila z hakiem, miał nadzieję dotrzeć tam przed nocą. Popędził konia.
Dopadli go przed wieczorem.
* * *
Dopadli go w dziesięć koni, otoczyli, zwlekli z konia, spętali, Na nic sie zdały protesty. Nic nie mówili, a jego, gdy nadal protestował i domagał się wyjaśnień, uciszyli ciosami kułaków. Powieźli z powrotem do obozu Sierotek. Związanego wrzucili do pustego chlewa, w nocy omal nie uświerkł tam z zimna. Na wołania nie reagowali. Rankiem wywlekli, skostniałego zupełnie poprowadzili, nie żałując szturchańców, pod kwaterę głównego hejtmana. Czekał tam Jan Pluh i kilku innych znanych mu już Sierocych dowódców.
I było to, co Reynevan przeczuwał. Czego się bał.
Wewnątrz, na pryczy, niemal w tej samej pozycji, w jakiej zostawił go po operacji i opatrunku, spoczywał Smil Pulpan. Tyle tylko, że sztywny. Absolutnie nieboszczykowski i totalnie martwy. Twarz, białą jak twaróg, upiornie zniekształcały wybałuszone, wyłażące niemal z oczodołów oczy. I grymas ust, wykrzywionych w jeszcze upiorniejszy uśmiech.
– I co na to powiesz, medyku? – spytał chrapliwie i złowrogo Jan Pluh. – Jak nam taką medycynę wyjaśnisz? Potrafisz wyjaśnić?
Reynevan przełknął ślinę, pokręcił głową, rozłożył ręce. Zbliżył się do pryczy z zamiarem uniesienia okrywającej trupa derki, ale żelazne ręce setników osadziły go w miejscu.
– Nie, bratku! Dowody zbrodni zatrzeć radbyś, ale ci nie damy. Zamordowałeś go, odpowiesz za to!
– Co z wami? – szarpnął się. – Czyście poszaleli? Jakie morderstwo? To absurd! Byliście wszyscy przytomni przy operacji! Żył po niej i miał się dobrze! Przecięcie karbunkułu w żaden sposób nie mogło spowodować śmierci! Pozwólcie mi zbadać…
– Przeliczyłeś się, czarowniku – przerwał mu Pluh. – Myślałeś, że ci na sucho ujdzie. Ale brat Smil ocknął się. Krzyczał, że go w płucach i trzewiach pali, że mu ból głowę rozsadza. I ciebie, nim skonał, o magię i trucicielstwo oskarżył.
– To niedorzeczność!
– A ja bym rzekł, że dorzeczność. Nienawidziłeś brata Smila, wszyscy to wiedzą. Znalazłeś sposobność i otrułeś nieboraka.
– Byliście przy zabiegu! Ty też byłeś!
– Czarami omamiłeś nam wzrok! Wiemy, żeś guślarz i czarownik. Są to na świadkowie.
– Jacy świadkowie? Czego świadkowie?
– Pokaże się na sądzie. Brać go!
* * *
Stłoczone na majdanie zgromadzenie Sierotek huczało jak ul, jak rój trzmieli.
– Na co ten sąd? – ryczał ktoś. – Po diabła te jasełka? Szkoda czasu i zachodu! Na stryk truciciela! Powiesić go na dyszlu!
– Czarownik! Na stos z nim!
– Filistynie! – Czarno odziany kaznodzieja ze śmieszną koźlą brodą przyskoczył, z bliska napluł Reynevanowi w twarz. – Ohydo Molocha! Poślemy cię do piekła, plugawcze! W ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!
– Zabić Niemca!
– Pod cepy go! Pod cepy!
– Cichajcie! – zagrzmiał Jan Pluh. – My są Boży bojownicy, ma być po Bożemu! Sprawiedliwie i jak się patrzy! Nie bojajcie się, śmierć brata naszego i hejtmana pomścimy, płazem nie puścimy! Ale za porządkiem! Za wyrokiem trybunału naszego rewolucyjnego! Dowody są! Świadkowie są! Nuże, powołać świadków!
Tłum ryczał, wył, huczał, potrząsał sudlicami i cepami.
Pierwszym powołanym przed oblicze sądu świadkiem był aptekarczyk z Chrudimia, blady jak pergamin i rozdygotany. Głos trząsł mu się, a zęby dzwoniły, gdy zeznawał. Przecięcia wrzodu, zeznał, trwożliwie łypiąc na rewolucyjny trybunał, podsądny Bielawa dokonał wbrew wyraźnej woli hejtmana Pulpana, a czynił to z nadmierną brutalnością i niegodnym lekarza okrucieństwem. Podczas zabiegu podsądny mruczał coś pod nosem, niewątpliwie gusła. W ogóle wszystko, co robił, podsądny robił zwykłym obyczajem czarnoksiężników.
Tłum wył.
Świadków, jako że nigdy ich nie brak na tym świecie, znalazło się jeszcze paru.
– Prawił mi jeden… Zabyłem kto, ale pamiętam, że łońskiego roku to było, w zapusty. Prawił, że ten tu Bielawa pod Białą Górą Neplacha uleczył! Czarami! Wszyscy mówili, że czarami!
– Mnie, wysoka komisjo, wiadomo, że ten Bielawa z diabłem jest w zmowie, że od diabła czary umie, które mi w kości oszukuje! Powiadał mi to jeden setnik od brata Rohacza, któren na własne oczy widział. Dwa roki temu nazad to było, jesienią… A może zimą? Ja tam nie wiem… Ale oskarżam!
– Jam widział, klnę się na grób brata Żiżki, jak onże Bielawa czasu zeszłorocznej rejzy na Śląsk z wielebnym naszym Peszkiem Krejczirzem się poswarzył, o jakieś papieżnickie zabobony poszło. Jakoś tak wtedy Bielawa na wielebnego popatrzał dziwnie, musi urok rzucił. I co? Pomarł skutkiem tego uroku brat Peszek, zginął męczeńską śmiercią mało co później!
– Nie Czech on przeca, bracia trybunały, nie swojak, ale Niemiec! Słyszałem, jak gadali w Hradcu Kralove, że to szpieg katolicki. Wciskają między nas papiści tajnych zbrodniarzów, by naszych hejtmanów zdradziecko mordowali! Przypomnijcie pana Bohusława ze Szwamberka! Przypomnijcie sobie brata Hviezdę!
– A jam słyszał, wysoka komisjo, że ten Bielawa z prażanami ze Starego Miasta trzyma! A kto są staromiejscy? Zdrajcy Kielicha, zdrajcy mistrza Husa, zdrajcy Czterech Artykułów! Babilońskiego Luksemburczyka chcą na czeski tron przywrócić! Ani chybi tego Bielawę staromiejscy nasłali, by hejtmana zgładził!
– Śmierć mu! – ryczał tłum. – Śmierć!
Wyrok, oczywista rzecz, mógł być tylko jeden i zapadł błyskawicznie. Ku ogólnej a dzikiej radości nachodskich Sierotek Reynevan Bielawa, czarownik, truciciel, zdrajca, Niemiec, szpieg katolicki i nasłany przez Stare Miasto skrytobójca, ogłoszony został winnym wszystkich zarzucanych mu czynów, w związku z czym rewolucyjny trybunał jednogłośnie skazał go na śmierć przez spalenie żywcem na stosie. Od wyroku odwołanie w oczywisty sposób nie przysługiwało: nim Reynevan zdążył usta otworzyć w proteście, został ucapiony przez kilka par silnych rąk i powleczony w asyście ryczącego tłumu na skraj obozu, gdzie piętrzyła się ułożona zawczasu spora kupa bierwion i chrustu. Ktoś wytoczył wielką i śmierdzącą kapustą beczkę, ktoś postarał się o denko, młotek i gwoździe. Reynevana uniesiono i przemocą wpakowano do beki. Targał się i wrzeszczał, że mało mu płuca nie pękły, ale jego wrzask ginął wśród wycia rozentuzjazmowanego motłochu.
Coś ogłuszająco huknęło. A powietrze przesycił swąd prochowego dymu. Tłum cofnął się, dając tym samym Reynevanowi możliwość zobaczenia, co się stało.
Od strony obozu zajechał dziwny orszak, złożony z trzech wozów bojowych. Załogę jednego stanowiła dziesiątka kobiet w bardzo różnym wieku, od podlotków po staruchy. Wszystkie, prócz powożących, uzbrojone były w piszczały, handkanony i hakownice.
Z drugiego wozu, obsadzonego przez cztery kobiety, złowieszczo patrzyła wylotem lufy dziesięciofuntowa bombarda. To właśnie z niej przed chwilą wystrzelono, silnym, ale ślepym prochowym nabojem: w obłoku dymu, wirując jak płatki śniegu, wciąż opadały strzępki przybitki.
Na trzecim wozie, w towarzystwie dwóch kobiet i jakiegoś nakrytego płachtą urządzenia, stała Elżbieta Donotek. Zrzuciła z ramion kożuch, a z głowy chustę, teraz, niebieskooka, z rozwianym i wzburzonym lnianym włosem, przypominała Nike, wiodącą lud na barykady. Jej śmiertelnie poważne i groźne oblicze budziło jednak więcej skojarzeń z rozwścieczoną erynią Tysyfone.
– Co to ma być? – ryknął, ścierając z twarzy drobinki prochu, Jan Pluh. – Co ma być, ichmość Donotkowa? Igrce? Maszkary? Comber babski? Kto wam, niewiasty, oręż ruszać zwolił?
– Idźcie stąd – powiedziała głośno Elżbieta Donotek, jakby go nie słysząc. – Ale już! Natychmiast. Nie będzie żadnego palenia. Dość tego.
– Bezczelna białogłowo! – wrzasnął koźlobrody kaznodzieja. – Zapamiętała w pysze Jezebel! Razem z Filistynem w ogniu zgorzejesz! A przedtem posmakujesz kańczuga!