– Imć Reynevan konsyliarzem jest, Jakubie – pouczył Kuropatwa. – Na choróbskach się zna. Jeśli mówi, że to nie zakaźne, trza mu wierzyć. Pozwólcie, panie Reynevan: ów tu dobry szlachcic to pan Jakub Nadobny z Rogowa herbu Działosza. A ów to…
– My się znamy – przerwał trzeci mężczyzna, z mocno zarysowaną, trochę krzywą jakby szczęką. – Klemens Kochłowski z Wielunia, pamiętacie? Mieliśmy przyjemność. W Toszku to było, jesienią łońskiego roku. O interesach rozprawialiśmy.
Reynevan potwierdził, ale tylko skinieniem głowy. Nie był pewien, czy i jak dalece może wchodzić w szczegóły. Nowi pasażerowie furgonu byli, i owszem, chwilowymi współtowarzyszami niedoli, ale to wcale nie oznaczało, że musieli znać specyfikę i detale prowadzonych przez Kochłowskiego interesów. Polegających na sprzedawaniu husytom koni, broni, prochu i kul.
– Wszystkich trzech razem nas ogarnęli, jednego dnia – rozwiał jego wąpliwości Jan Kuropatwa. – Na krakowskim trakcie, między Bielskiem a Skoczowem. Szliśmy cugiem, wieźliśmy… Domyślacie się, co wieźliśmy. Wszak wiecie, co się tym traktem wozi.
Reynevan wiedział. Wszyscy wiedzieli. Biegnący przez Cieszyn i Bramę Morawską trakt krakowski, szlak łączący Królestwo Polskie z Czeskim był jedną z nielicznych dróg handlowych wymykających się otaczającej husyckie Czechy blokadzie. Szlakiem tym towary z Polski szły do Czech praktycznie nieprzerwanie i bez przeszkód, działo się tak dzięki układowi, jaki stanął pomiędzy morawską szlxachtą kalikstyńską a możnymi katolikami. Morawscy husyci nie podejmowali łupieżczych wypraw na ziemie katolików, ci zaś przymykali oko na ciągnące przez Cieszyn transporty i cugi. Układ był nieformalny, a równowaga chwiejna, czasem jakiś incydent ją zakłócał. Jak widać było.
– Ogarnęli nas – kontynuował miles polonus – raciborscy z Pszczyny, drużyna najemna tej wilczycy Heleny, wdowy po księciu Janie. Pszczyna to jej, Heleny znaczy, dział wdowi właśnie, wiedźma przeklęta jak udzielna księżna na Pszczynie siedzi i coraz zuchwałej sobie poczyna.
– I to bezprawnie poczyna, gamratka jedna – warknął wściekle Kochłowski. – Bo nie na swojej, lecz na cieszyńskiej ziemi! To bezprawie jest!
Reynevan wiedział, w czym rzecz. Wykorzystywana przez kupców szczelina w blokadzie istniała również dzięki zręcznej polityce księcia cieszyńskiego Bolesława, który chronił swe księstwo tym, że z husytami nie zadzierał i ich transportów nie tykał. Całkiem inną politykę prowadzili rezydująca w Pszczynie księżna wdowa Helena i jej syn, książę raciborski Mikołaj. Ci nie przepuścili żadnej okazji, by handlującym z husytami dobrać się do skóry, choćby i na cudzych włościach.
– Niejeden już z naszych – ciągnął Kuropatwa – w pszczyńskich lochach zgnił albo głowę pod topór położył. Myślelim, gdy nas wzięli, że nam też na rusztowaniu koniec pisany. Dusze Bogu już polecaliśmy, ja, pan Jakub i pan Klemens… Ale nie tkwilim w ciemnicy nawet tygodnia. Powieźli nas do Raciborza, wydali tym innym, bies wie, kto oni tacy… A ninie wsadzili do tej budy i wiozą. Kędy, po co, kto, w czyjej służbie, bies wie.
– Po co, to wiadomo – orzekł ponuro Jakub Nadobny z Rogowa. – Na zatracenie, jak nic.
– Nazwisko Ungerath – spytał Reynevan – mówi wam coś?
– Nie. A powinno?
Reynevan opowiedział o swoim pojmaniu, o trasie, jaką przebył w ciągu trzech dni. O tym, że eskorta jest prawdopodobnie w służbie Ungeratha, bogatego wrocławskiego patrycjusza. Kuropatwa, Nadobny i Kochłowski w głowę jęli zachodzić. Bez większych rezultatów. Tkwiliby więc w nieświadomości i niepewności losu, gdyby nie nowy pasażer furgonu, którego dokwaterowano im jeszcze tego samego dnia.
* * *
Nowy pasażer był młody, jasnowłosy, potargany jak strach na wróble. A także wesoły i radosny, co zdumiewało, zważywszy okoliczności.
– Waszmoście pozwolą – zaśmiał się, usiadłszy – jam jest Hlas z Liboczan, dobry Czech, setnik z Taboru. Jeniec. Chwilowo, ha, ha! Los wojacki, he, he!
Kilka dni temu, opowiedział Hlas z Liboczan, dobry Czech, robiąc co i rusz pauzy na napady głośnej i bezsensownej wesołości, pan Hynek Kruszyna z Lichtenburka najechał kraj hradecki. Pan Hynek był ongi wiernym obrońcą Kielicha, ale zdradził, przeszedł na stronę katolicką i teraz gnębi dobrych Czechów napadami. Rejza na Hradecko nie skończyła się dlań najlepiej, jego drużynę pobito, rozproszono i zmuszono do ucieczki. Ale Hlasa z Liboczan udało się panu Kruszynie w jeństwo wziąć.
– Taki los wojacki, ha, ha – zaśmiewał się dobry Czech. – Alem słomy u pana Kruszyny w lochu nie zagrzał! Odkupili mnie, tu dostarczyli. A ninie, jakem podsłuchał, kędyś pod Frysztat powiężą.
– Po co pod Frysztat? I kto was odkupił?
– Ha, ha! Toć przecie ten, co i was. Ten, co nas tera wiezie!
– Niby kto?
– Gebhard Ungerath. Syn Kaspra Ungeratha… Tośta nie wiedzieli? A to dobre, he, he. To wam, baczę, rzecz sklarować muszę!
Kasper Ungerath, sklarował taboryta, to wrocławski kupiec, bogaty wręcz do nieprzyzwoitości, w swym wielkopaństwie tak zadufany i nadęty, że w Gniechowicach pod Wrocławiem burg sobie kupił i na tym burgu jak szlachcic siedzi, już mu pono szlachectwo pachnie, już o herb zabiega, ha, ha. W ramach zabiegów synów swych, Gebharda i Gilberta, w biskupim wojsku armigerami porobił. W jakiejś pogranicznej rąbaninie pojmali Gilberta taboryci z Odr. Rychło uznawszy, co za złota kokoszka wpadła im w ręce i jakie złote jaja znieść zdolna, zażądali za jeńca równiuśkich pięciuset kóp groszy okupu.
– To ci sumka, ha, ha, nie w kij dmuchał! Teraz rozumiecie, w czym dzieło? Ungerath, stary sknera, ułożył się, chce rzecz bezgotówkowo załatwić. Za wolność Gilberta odzyskają wolność jeńcy czescy, połapani przez Ślązaków utrakwiści. Ungerath ma znajomości, ma układy, ma dłużników. Szybko załatwił sobie jeńców. Znaczy nas, ha, ha. Wychodzi, ha, ha, że my, tego tu półnieboszczyka kalkulując, po jakieś ośmdziesiąt kóp per capita się liczym, he, he, w ogólnym bilansie. Powiedziałbym, że dobra średnia. Chyba że się któryś z panów za droższego ma?
Nikt się nie zgłosił. Hlas z Liboczan zaśmiał się perliście.
– Na wymianę nas wiezą, panowie. Do góry tedy głowy, ha, ha, niedługo już naszej niewoli, niedługo!
* * *
Ciasnota i zaduch wewnątrz furgonu powodowały, że więźniów ogarnęła senność, spali niemal bez przerwy. Reynevan, jeśli nie spał, myślał.
Kto go zdradził we Wrocławiu?
Wykluczając zwykły przypadek, a w takich razach przypadki należało wykluczać, ewentualności nie pozostawało wiele. Czas zmieniał ludzi, Achillesa Czibulkę mogły skusić ukryte pod podłogą apteki złote monety, chęć zawładnięcia nimi mogła stać się pokusą nie do przezwyciężenia. Cóż dopiero powiedzieć o Allerdingsie, którego Reynevan wszak nie znał w ogóle, a miał wszelkie podstawy, by uważać za najemnego łotrzyka?
Głównym podejrzanym pozostawał jednak oczywiście pater Felicjan, Hanys Gwisdek zwany Weszką, osobnik, u którego kłamstwo, zdrada i przeniewierstwo zdawały się być drugą naturą. Allerdings ostrzegał przed nim Reynevana, ten jednak przestrogi i złe wróżby zlekceważył. Omnis ksiądz avaritia, przywoływał obiegowe porzekadło, Felicjan nie zdradzi z chciwości, gdyby zdradził, sto florenów przeszłoby mu koło nosa. Allerdingsa to nie przekonało.
Allerdings mógł mieć rację, myślał z rozpaczą Reynevan. Własną skórę ojciec Felicjan mógł cenić wyżej stu florenów, mógł zdradzić ze strachu o skórę. Mógł zdradzić dla łask i znacznie wyżej kalkulowanych przyszłych korzyści.
Tak, wiele wskazywało, że zdrajcą był właśnie ojciec Felicjan. A jeżeli tak…
A jeżeli tak, myślał z rozpaczą Reynevan, to cały misterny wrocławski plan na nic. Szanse na szybkie odszukanie Jutty przepadły, nadzieje się rozwiały. Znowu nie wiadomo, co czynić, od czego zacząć. Znowu w kropce. Znowu punkt wyjścia.
Jeśli w ogóle będzie jakieś wyjście, myślał Reynevan. Wesołek Hlas może się mylić. Może nas wcale nie wymienią? Może być tak, jak na zamku Troski – utrakwistów się kupuje, by później zamęczyć ich na szafocie celem polepszenia morale miejscowej ludności.
A na to, że znów uratuje go tajemnicza iluzoryczna kobieta, tym razem liczyć trudno.
* * *
Chory przestał jęczeć i bredzić. Leżał spokojnie i chyba nawet miał się lepiej. Przy świadkach Reynevan nie ośmielił się już używać magii, zdrowienie należało więc przypisać czynnikom naturalnym.
* * *
– Wyłazić! Dalej, dalej! Żywo! Z wozu!
Słońce zakłuło w oczy, łyk zimnego powietrza omal nie pozbawił go przytomności. By utrzymać się na rozmiękłych w galaretę nogach, musiał uchwycić się barku Jana Kuropatwy z Łańcuchowa. Stojącemu obok Nadobnemu nie było lepiej, zwisał wręcz, blady jak trup, z ramienia Kochłowskiego. Handlarz bronią, choć najmniej okazały posturą, okazał się obok Hlasa z Liboczan najbardziej wytrzymałym. Obaj z Czechem stali pewnie i najlepiej ze wszystkich udawali, że się nie boją.
– Będzie wymiana jeńców, panowie husyci – uświadomił ich z wysokości kulbaki Eberwin von Kranz, dowódca najemników. – Wnet będziecie wolni. Łaskę tę zawdzięczacie tu obecnemu wielmożnemu paniczowi Gebhardowi Ungerathowi, synowi jaśnie wielmożnego pana Kaspra Ungeratha. Skłonić się tedy! Nisko! Ale już!
Gebhard Ungerath, krępy i brzydki jak gnom, zadarł wyniośle głowę i wydął wargi. Po czym obrócił konia i odjechał stępa.
– Ruszać się, heretycy, ruszać! Tam, ku mostowi! Hola, sami tu, tego chorego trzeba będzie nieść!
– Ta rzeka to Olza – mruknął spoważniały nagle setnik Hlas. – My gdzieś między Frysztatem a Cieszynem są. Na moście będzie wymiana. To taka tradycja.
Na przedmościu kazano im stanąć, otoczono końmi. Pod mostem wezbrana Olza szumiała, omywała filary, przelewała się przez izbice.
Nie czekali długo. Na przeciwległym brzegu pojawił się jeździec. W kapalinie, kolczym kapturze z pelerynką, burej jace wdzianej na brygantynę, typowy man, drobny husycki szlachcic. Przyjrzał im się. Dwa razy zatoczył koniem, nim z łomotem podków wjechał na most. Przejechał na ich stronę, rozglądając się czujnie. Eberwin von Kranz podążył mu na spotkanie. Chwilę rozmawiali. Potem obaj zajechali przed oblicze Gebharda Ungeratha.