Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na dźwięk kroków odwraca się gwałtownie, spodziewając się — jak to w wielkim mieście — jakiegoś bandziora z nożem albo szczerbatego świra. Tymczasem widzi tylko smutnego faceta w okularach, przemoczonego do suchej nitki, w obwisłym od wody niebieskim swetrze. Na górze, po gładkich szynach oddala się powóz. Oleg jest zbity z tropu.

— Oleg Sadakow? — pyta tamten.

— Tak, a bo co?

— Nazywam się Ludovico Conti. Znalazłem cię.

— Nie chcę, żeby mnie ktoś znajdował! — warczy w odpowiedzi Oleg, ale intruz wydaje mu się dziwnie znajomy; jego widok jest naturalny jak widok własnej dłoni.

— Nie pamiętasz? — pyta Ludovico, zniżając głos, który jakby się rozproszył wśród chmur. — Żabiogłowa kobieta. Atrament. Dziewczyna o niebieskich włosach. Wiem, że mnie trudniej zapamiętać, ale…

Oleg mruga ze zdumienia. Jego umysł usilnie stara się wziąć w garść, ogarnąć i zrozumieć to, co mu zaprezentowano.

— Przysyła mnie ta ze śladem po użądleniu. Nazywa się November i… i ma dojścia. Do wszystkiego, tak to przynajmniej wygląda… Ale mniejsza z tym. Mam ci powiedzieć, jak nas znaleźć w prawdziwym świecie, czy raczej w tym drugim świecie, bo nie wydaje mi się, żeby któryś był bardziej, a któryś mniej prawdziwy. Już tak nie myślę… Pewnie nie przepadasz za literaturą średniowieczną, co?

Oleg kręci głową.

— No tak… Jest taka księga, encyklopedia, nazywa się Etymologiae.Opisane są w niej różne nieprawdopodobne stwory, naprawdę nieprawdopodobne, takie jak gryfy i feniksy, ale też zwyczajne mrówki, żółwie czy miasta w chrześcijańskim świecie. No i mnie się wydaje, że z nimi jest podobnie, z Palimpsestem i prawdziwym światem: niemożliwa bestia siedzi tuż obok oposa. Mniej więcej.

— Po co mam was znaleźć?

Ludovico spogląda na niego spod rzęs, jakby się bał powiedzieć na głos to, co wie.

— Wygląda na to, że w taki właśnie sposób można się tu przedostać. Na stałe. Emigrować. Rozumiesz? Ludzie, z którymi tu trafiliśmy… Jeżeli znajdziemy ich na jawie, będziemy mogli przenieść się tutaj na dobre. Na zawsze.

Oleg zatacza się w tył. Jedna noga ślizga mu się w beżowej mazi, niewiarygodnie jedwabistym gęstym mule mlecznej rzeki, i Oleg z impetem siada w błocku. Nawet tego nie zauważa. W ogóle go to nie interesuje.

— Nie — szepcze. — Ja nie chcę się tu przenosić na stałe. Co innego ludzie, którzy mają dojścia i zielone powozy, ale ja? Ja pracuję w restauracjach i mieszkam pod mostem. Skrzywdziłem ją. Już nie wróci. Za to może w prawdziwym świecie… Tak, on na pewno jest bardziej prawdziwy, musi być, po prostu musi… Może tam do mnie wróci, wybaczy mi i wszystko będzie jak dawniej.

— O kim mówisz?

— O mojej siostrze, Ludmile. Tylko że…Tutaj ona wcale nie jest moją siostrą. Przypomina ją, ale nią nie jest. Jest… Powiedziała, zdaje się, że jest pecią.

Ludovico parska śmiechem, niewymuszonym i nerwowym. Nagle robi mu się ciepło, zaczyna się poruszać po znajomym terenie. Czarne wilgotne kamienie wibrują od jego śmiechu. Kogutki patrzą na niego i stroszą pióra.

—  Pecia?Ale przecież to znaczy… Tak się robiło w dawnych czasach, kiedy powstawała ta księga, o której wspomniałem. Zamiast zlecać kopiowanie opasłych tomów w całości, dzielili je na kawałki i dawali do kopiowania nowicjuszom. Oryginał był wzorem, kopie nazywano pecia.Dlatego wiem co masz na myśli. Rozumiem. Ona jest kopią. Ktoś zrobił dla ciebie kopię.

— A ja byłem dla niej nieuprzejmy, więc mnie porzuciła. Skoczyła do rzeki. Nie wiem, jak ją odszukać, a bez niej to miejsce mnie nie interesuje. Będziecie musieli poradzić sobie beze mnie.

Ludovico przekrzywia głowę i badawczo przygląda się Olegowi, który jest wyzywająco samokrytyczny. Z pewnością wie, że wygląda makabrycznie. Szyderczy uśmiech, mający maskować rozpacz, upodabnia jego twarz do pyska małego gargulca.

— W takim razie może poszukamy jej razem, ty i ja? — proponuje bez ogródek, całkiem zwyczajnie, jakby zapraszał Olega na obiad. — Rzeka jest ogromna, ale jeśli do niej wskoczyła, może uda nam się ją znaleźć. Tylko musimy być niezłomni. Godni.

Wyciąga rękę, zbyt dużą i niezdarną. Oleg długo się waha, nim postanawia ją uścisnąć.

— Obyś nie miał nic przeciwko temu, żeby ukraść łódź — dodaje Ludovico.

Wychodzą na deszcz. Brodząc w płytkiej, wzburzonej, gruzłowatej toni odcumowują letnią łódź spacerową, której dziób i rufę — wydłużone i zakrzywione ku górze — zdobią drewniane rysie łby. Daszek nad pokładem jest w blasku słońca prawdopodobnie niebieski, lecz w tej chwili ocieka ohydną czernią, a jego rąbek z lśniącego stał się szary i smętny. Poruszają się cicho. Nikt ich nie widzi. Ludovico odważnie wypycha łódź na środek szybkiego nurtu. Oleg opiera się ciężko o podłużną skrzynię pełną wędek i dziecięcych strojów kąpielowych z falbankami.

Księżyc wygląda niepewnie zza chmur i zaraz znów się chowa, rumieniąc się gwałtownie.

— Jesteśmy w Rzymie, Oleg. Via Manin Daniele 50. Znajdź nas. Proszę cię, przybądź i znajdź nas.

Trzy

Dziewczyna wśród cierni

Hester zniknęła. Trzy dni temu. Płakała. Oleg pamiętał jej płacz jakby zza parawanu.

— Mam dość — powiedziała. — Nie zniosę tego. Myliłam się, nie jestem dobrym człowiekiem, nie mogę cię oglądać… — Wczepiła się w ścianę, jakby ta mogła odwzajemnić jej uścisk. — Nie z nimi. Nie mogę na to patrzeć. To wstrętne. Potworne.

I odeszła. Raz czy drugi przyszło mu do głowy, że mogła sobie zrobić krzywdę — miała takie zaczerwienione oczy, kiedy wychodziła, takie znużone i udręczone, ale on nie miał w sobie dość krwi, żeby się tym zaniepokoić. Za krótko się znali. Nie była księżną cholery. Nie była jego rodaczką. Nie może być prawdziwej miłości między dwojgiem obcych.

Od tamtej pory, pozbawiony Hester i jej płochliwej opieki, dwa razy wyszedł do sklepu, potykając się na obolałych nogach, które już zapomniały, że są nogami. Sok z prawdziwych pomarańczy był tak jasny, że palił go w gardło. Spróbował chleba, skubnął mięsa, ale nie mógł ich przełknąć. Był w stanie zjeść co najwyżej zimną, tłustawą zupę z baru, który wcale nie był taki znowu mityczny, i popić wodą.

Jego łóżko wyschło albo zamarzło — nie miało to znaczenia, bo i tak spał na nim jak kłoda, jak zabity, niemy, blady.

Czwartego dnia przyszła. Usiadła na łóżku, ubrana w skąpą kurteczkę z obszytym futrem kapturem. Miała ogromne sińce pod oczami, wargi zupełnie bez koloru i ślady wymiocin lub śliny na policzkach. Podkuliła nogi, podciągnęła kolana pod brodę i patrzyła na niego pustym wzrokiem.

Nie była to jednak jego Ludmiła, lecz Hester. Miała opuchnięty język i mówiła niewyraźnie.

— Dlaczego przyszłaś? — spytał lękliwie, podciągając koc pod brodę.

— Nie chciałam.

— No to odejdź. Ja też cię tu nie chcę.

— Zauważyłam.

Patrzyli na siebie w milczeniu, jak dwoje dzikich zwierząt w dżungli — spoglądających sobie w oczy i niemogących zdecydować, które bardziej się boi.

— Dobrze się czujesz? — wyszeptał w końcu Oleg cichym, łamiącym się głosem.

Zmrużyła oczy i przełknęła ślinę.

— Nie najlepiej.

— To tak jak ja.

Uśmiechnęła się lubieżnie, złowieszczo.

— Myślę, że moglibyśmy zostać kochankami, ale wiesz, takimi z prawdziwego zdarzenia, którzy parzą sobie nawzajem kawę i czytają te same książki. Tak wiele nas łączy… Oboje umieramy z rozpaczy, zamordowani przez całe miasto. — Wśliznęła się do niego do łóżka, okrywając kocem zziębnięte ramiona, i objęła go za szyję. — Pamiętasz, co mi opowiadałeś? — zapytała szeptem, dziwnie przeciągając głoski. — O krainie umarłych? Ja też mam dla ciebie opowieść. Dawno, dawno temu pewna dziewczyna połknęła na raz wszystkie swoje tabletki, ponieważ chciała przestać śnić, a anioł, o którym myślała, że ją uratuje, okazał się skończonym gnojem. Podoba ci się moja historia? Bo mnie tak. Dobrze się kończy. — Pocałowała go w policzek; już zawsze miał czuć ślad po jej pocałunku. Zniżyła głos. — Jak sądzisz, czy gdyby Kolumb, stanąwszy na dziobie swojego statku, spojrzał na Nowy Świat i zobaczył wszystko, co się z nim stanie: choroby, śmierć, zdrady, krew, wszystkie te draństwa, to myślisz, że nazwałby go rajem? Czy raczej uciekłby do domu, aż by się za nim kurzyło? Bo ja chcę tylko wrócić do domu.

59
{"b":"163415","o":1}