Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Mówiłem ci kiedyś, po co chodzę na Forum? Oglądam tam świątynię Westy. Mieszkały w niej, w absolutnym odosobnieniu, westalki, nie tylko dziewice — choć tobyło bardzo ważne — ale nade wszystko strażniczki testamentów i dokumentów historycznych. Ubierały się na biało, obnosiły ze swoją czystością jak z tarczą. Były córkami Westy, opiekunki ogniska domowego. Dopóki pozostawały nietknięte, miastu nic nie groziło. Było bezpieczne. Na wieki. I może gdyby wytrwały w swojej czystości… Czasem jednak zdarzało im się złamać przysięgę, ponieważ były młode i nie mogły sobie wybrać klasztoru. A za złamanie ślubów karano je surowo, nawet śmiercią. Ale może gdyby wytrwały, Rzym nie popadłby u Westy w niełaskę i nie osunął się w mrok. A tak, bogini ogniska domowego odwróciła się od rzymian, zabrała im światło i ciepło. Rozumiesz?”.

Oczy Nerezzy były pełne łez, ale pozostały niewzruszone i twarde, twardsze od wszystkiego, co Ludo mógł im przeciwstawić; były wyraziste i ciemne, jak odbicie w krysztale. Pokręciła głową.

„Westalki nie mogły normalnie żyć w mieście” — pisał dalej. „Nie mogły pić wina w czasie świąt, chadzać z kochankami w ciemne zaułki, jadać makreli na targu. A zarazem gdy ich zabrakło, miasto ogarnął mrok i ziąb, jakby zapadło się w czarną dziurę. Ponieważ były nietykalne, żyło w ich ciałach, a one chroniły je jak matka dziecko. Jak bogini”.

Nerezza rozpłakała się na dobre — bezdźwięcznie, ale gwałtownie, ze złością, bez przebaczenia. Nie puściła jego ręki, a on całował ją i całował, aż w końcu, powoli, z takim uśmiechem, jakby dawno temu połączył ich jakiś prywatny żart, okrągłymi ustami scałował wszystkie łzy z jej policzków.

* * *

Zostawił ją w kawiarni, osuszywszy jej twarz i przywróciwszy jej węgorzową, elektryzującą skórę. Wsiadł do taksówki i wśród ruin pognał na lotnisko — przez zalany światłem Rzym, miasto zbudowane na swoim własnym grobie, powstające samo z siebie, wielokrotnie, w świecie bez końca.

Verso

Cherubiny o młodych oczach

Jeden

Koń bez skóry

Amaya Sei siedzi w przestronnym, otwartym pawilonie świątyni Fushimi Inari. Trzyma ręce na brzuchu i po raz setny próbuje podjąć decyzję. Za jej plecami otwiera się tysiąc ogniście pomarańczowych bram torii;wiją się po stoku góry jak tunel w głąb płomienia. W ich narożnikach niewiarygodnie ogromne pająki (są jasnozielone i choć w tym miejscu ten fakt nic nie znaczy, i tak wywołuje u niej uśmiech) rozpinają sieci barwy deszczu. Sei ma olbrzymie sińce pod oczami. Czuje się chora, bolą ją wszystkie stawy, całe ciało. Jestem kamisilników, myśli. Przybyłam tu, żeby wchłonąć do brzucha wiatr moich kochanków i płonąć.

* * *

Czeka tak ósmy dzień. Kamienne lisy — słyszała, że są ich na całej górze trzydzieści trzy tysiące, liczba precyzyjna, a mimo to nieskończona, i nieskończona jest różnorodność lisich pysków — patrzą już na nią ze znajomą przychylnością, jak domowy pies, który polubił częstego gościa. Wieczór jest rześki, prawie wszystkie liście już zbrązowiały, zwiotczałe persymony spadają i rozmazują się na kamieniach. Na widnokręgu rysuje się delikatny złoty pas, nad którym rozciąga się błękit, wszechświat błękitu,jak światło na dnie jeziora.

* * *

Ale dziś w końcu przybywają: przechodzą we troje przez przystrojoną bramę świątyni, trzymając się za ręce.

Są tacy piękni, myśli Sei. I tacy silni. Jakże wysoką cenę musiałam zapłacić za ich spokojną podróż. Warto było, dobrze, że nie musieli cierpieć tak jak ja.

Kobieta wygląda jakby dawno temu doznała poważnych oparzeń, ale od tamtej pory rany się zagoiły i jej skóra lśni. Nosi rękawiczki dla ochrony przed zimnem. Jeden z mężczyzn jest wysoki, niemłody, garbi się i nosi okulary. Drugi, młodszy i chudy jak szczapa, ma smutną twarz. Rozpoznają ją od razu, od pierwszego rzutu oka, a ona wybiega im na spotkanie, pędzi jak wiatr, rzuca im się w ramiona i całuje mężczyznę w okularach jakby przez całe życie o niczym innym nie marzyła. On nie wysuwa języka w pocałunku; ona go nie szuka. Następna jest ta kobieta (jej usta mają smak cukierków, które uwielbiała matka Sei), a potem młody mężczyzna, który obejmuje ją w pasie i podnosi z ziemi.

— Chodźcie — mówi Sei.

Mówi po japońsku, ale i tak ją rozumieją. Prowadzi ich tunelem z bram, do góry, przez tysiąc torii,w kryształowo niebieską noc, do nieskończenie licznych lisów, zielonych pająków i ognistych kolumn. Nie wie, dlaczego to robi, ale wyprzedza ich i zaczyna biec, a kiedy jej stopy łomoczą o ziemię, czuje w brzuchu pierwszy drżący ruch.

Ojej, myśli. Moje ty biedactwo. Przepraszam. Będziesz straszliwą ceną. Ale to chyba nie będzie bolało, po prostu… Wyobraź sobie książkę na dnie jeziora. Ryby ją czytają. Książka jest twoja, tylko twoja, i pełna cudów…

Nagle przepełnia ją zgroza i radość, światło ich pocałunków, trzepotanie dziecka w łonie, światło pierwszych gwiazd i…

* * *

I mknie pociągiem na linii Wyklejka, nieprzewidywalnym pociągiem-dzieckiem, najpierw tunelami, a potem wyjeżdża do góry, do miasta, na napowietrzne tory, i pławi się w pachnącym sasafrasem powietrzu. Nacina sobie rękę krawędzią metalowego krążka i śmieje się cicho, patrząc, jak spod pulpitu wypływa olej silnikowy. Przyciska do niego dłoń. Okrzyk rozkoszy, który wyrywa się z jej ust i z trzewi pociągu, roztrzaskuje klosze trzech kolejnych latarń, które mijają w pędzie. Sei zapada się w ramiona Trzeciej Szyny. Ma wrażenie, że jej nogi wnikają w obwody drukowane i łączą się z nimi, jej włosy powiewają nad ciałem lokomotywy, ręce trzyma ciasno przyciśnięte do boków, a na twarzy — twarzy pociągu, nowego pociągu — czuje opływający ją wiatr.

Powiedzą później, że przy Owsianych Plewach widzieli, jak pociąg pofrunął. Widzieli, jak bez najmniejszego wahania przesadził wyrwę w torach, wyskoczył w powietrze, jakby całe życie czekał na ten skok, i przepadł w wysokiej trawie. Czarnopyskie owce rozbiegły się we wszystkie strony, a maliny nie posiadały się z radości, gdy pociąg, który jest Sei, która jest pociągiem, pędził jak światło w stronę gór i dalej.

Powiedzą, że jego gwizdek przypominał wspólny śpiew matki i dziecka.

Dwa

Nieszczęśliwa Wieża

Sei jest taka młoda… November całuje ją tak, jakby miała nigdy nie dostać drugiej szansy. Toriiciągną się w noc niczym jedna brama zwielokrotniona echem w nieskończoność, jakby się jąkały; posągi lisów szczerzą zęby ze swoich piedestałów. Kiedy Sei zaczyna biec i znika w półmroku, November widzi — jest tego pewna, mogłaby przysiąc — jak lisy jeden po drugim zwracają ku nim kamienne łby (małe uszka przylegają gładko do granitowych czaszek) i kłaniają im się nisko.

Bierze Ludovica za rękę i też zaczyna biec, w górę, w górę, w górę, a pająki wokół niej — ach, że też nie może ich usłyszeć! — powtarzają jej imię jak różaniec i…

* * *

I Casimira — jej śmiech brzmi jak fanfara — zagarnia ją w powietrze i stawia na podłodze rozległego czerwonego pokoju, pełnego brązowych notatników, pras drukarskich i chodzących po ścianach pszczół. November zagląda do jednego notatnika, drugiego… Są puste.

— Nie zwróciłaś uwagi na nazwy ulic, najdroższa? — Casimira cała promienieje. — Dostateczna liczba rzeczowników tworzy czasownik. Stworzyłyśmy czasownik, który jest nami.

Dom ciągnie November za rękę i przytyka ją do swoich chłopięcych ust. Wstrzymuje oddech, wysuwa różowy język i delikatnie ją liże.

70
{"b":"163415","o":1}