Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Nie rozgłaszamy tego faktu. Moglibyśmy mieć kłopoty z kłusownikami.

— Czy to znaczy, że są jakieś… połączenia między tym miastem i dziewczynką siedzącą przy biurku w moim świecie? Jakieś tunele? Mosty?

Trzecia Szyna prześlizguje się po niej spojrzeniem.

— Nie przybyłaś tu w taki sposób?

— Ja tak, ale kanjinie są odpowiednio… wyposażone, żeby pójść tą samą drogą.

— Ile dróg prowadzi do Tokio?

— Nie wiem… Dziesiątki.

Czerwona kobieta wzrusza ramionami i uśmiecha się tajemniczo.

— Do Palimpsestu również. Ale tylko jedna z tych dróg jest dostatecznie szeroka, żeby przecisnął się nią człowiek. Znak pisma jest zaś mały, malutki jak myśl. Nie potrzebuje autostrady.

Sei analizuje jej słowa i próbuje strząsnąć obfitość, ale małe kanjiwczepia się w nią i wydaje ciche bulgotliwe dźwięki, jak przelewający się atrament.

— Łatwo się przywiązują — grucha Trzecia Szyna. — Zagadkowe maluchy.

— Jak długo potrwa ta noc?

— Jeszcze jeden wagon, Sei. Ogromnie mi przykro, że nie możesz zostać dłużej. Może pewnego dnia staniemy ci się wystarczająco bliscy, żebyś zrobiła to co konieczne, żeby z nami zostać.

Sei łapie ją za rękę, twardą i ciepłą.

— A co jest konieczne? Ja nie wiem! Powiedz mi, co mam zrobić!

— Ja też tego nie wiem. — Zawstydzona czerwona kobieta spuszcza głowę. — Jestem za duża, żeby wkroczyć na tę ścieżkę. Muszę tu zostać, nie ma drogi dość szerokiej, żeby mnie unieść. Mam jednak nadzieję, że znajdzie się taka, która uniesie ciebie.

* * *

Gęsta gliniasta gleba pokrywa podłogę czwartego wagonu. Pachnie grzybami. Purchawki eksplodują pod siedzeniami. Sosny kiełkują wszędzie tam, gdzie udało im się zaczepić korzenie, rosną w poprzek, na skos, zagradzają przejście. Wśród nich gnieżdżą się paczki, dziesiątki paczek zapakowanych w szary papier i przewiązanych szpagatem. Powykrzywiane, gruzłowate korzenie rozcapierzają się na ławkach i ścianach, ostrożnie próbują lizać okna. Drzewa mają ciemne, grube, lśniące igły, a z ich gałęzi zwieszają się ogromne złotopomarańczowe latarnie, płonące światłem kule. Jacyś uwieszeni na gałęziach nieznajomi w surowych czarnych szatach wpatrują się w lampy; mają na twarzach białe krechy, jakby ślady po kredzie. Sei podnosi wzrok — sufit jest tu zbyt wysoki, zbyt odległy, a za szaro-zielonymi chmurami chyba migoczą gwiazdy.

Na drugim końcu długiego wagonu siedzi lis. Jest rudy i ma czarny nos, jak to lis.

— Znam cię — oznajmia beznamiętnie.

— To chyba niemożliwe — odpowiada Sei.

— Wyobraź sobie książkę na dnie jeziora — mówi lis. Ziewa, drapie ziemię i układa się do snu.

— Ryby ją czytają — szepcze czule Trzecia Szyna. — My ją czytamy.

Sei zaciska powieki, powstrzymując cisnące się nagle do oczu łzy. Wnętrze wagonu jakby się przechylało w bok; spokój, jaki odczuwała po wizycie na polach ryżu i kapusty, spływa z niej jak deszcz. Zaniepokojona obfitość drży na jej ręce.

— Nie dam rady… — sapie Sei. — Nie mogę. Nie chcę. Za dużo tego. Mówicie jak we śnie, a w snach nic nie ma znaczenia.

— Mówimy tak, jak mówiła twoja matka. — Zatroskana Trzecia Szyna drapie się po wydłużonym policzku. — Myśleliśmy, że to ci się spodoba.

— Ale się nie spodobało! — krzyczy Sei. Jej obolałe gardło przycina rozpaczliwy krzyk w połowie.

Zakłopotana szkarłatna kobieta zwiesza głowę i otula się kimonem, zasłaniając piersi.

— Nie jesteśmy nieomylni — szepcze.

— Co jest w paczkach? — pyta Sei.

Źle się czuje. Chybotanie wagonu popycha ją w objęcia usadowionej na ławce sosny, która ze szczęścia aż przebiera gałązkami i ją przytula. W ekstazie upuszcza na dłoń Sei kroplę żywicy.

Trzecia Szyna spogląda ze zbolałą miną na sennego lisa.

— Jeżeli ci się nie spodobają, zabierzemy je — mówi. — Obiecuję!

Sei odpycha pomrukującą sosnę i z zapamiętaniem szarpie sznurek na najbliższej paczce. Paczka otwiera się gładko, jak rozpadające się origami. W środku leży czerwona maska, dłuższa niż ludzka twarz, z ostrymi, czarnymi krechami ust i oczu. Jeden z mężczyzn w czerni sięga po nią, nakłada na twarz i wzdycha z rezygnacją, jakby od początku się spodziewał, że do tego dojdzie. Sei z zapartym tchem odwraca głowę, przytula twarz do pnia sosny. Nie chce widzieć Trzeciej Szyny, nie chce oglądać jej twardej, czerwonej, pociągłej twarzy. Tymczasem zalękniona Trzecia Szyna klęka przed nią pokornie, w niemym błaganiu.

— Mijają się te pociągi w wielkim pędzie i absolutnej ciszy — mówi. — Przewożą duchy, które trzymają się gałęzi drzew jak pasażerowie uchwytów, zrywają zielony ryż i jedzą go na surowo, a potem osuwają się bez przytomności w ramiona kobiet, które mają całe twarze, od podbródka po czoło, pomalowane na czerwono.

Obfitość pieści odważną kreską policzek Sei.

Sei osuwa się z jękiem w ramiona Trzeciej Szyny, a ta owija ją kimonem i przygarnia delikatnie, tkliwie, z nieskończoną czułością.

Jeden

Królik na księżycu

Sei obudziła się zapłakana w obcym mieszkaniu. Włosy kleiły się jej do twarzy, czepiały ramion. Yumiko jej nie przytuliła — tylko patrzyła, spokojna jak nauczycielka, która czeka, aż niezbyt bystra uczennica przebrnie przez trudniejszy ustęp tekstu.

— Przebudzenie zawsze jest trudne — powiedziała.

Sei uczepiła się jej, wodząc dookoła rozbieganym, dzikim jak u psa wzrokiem.

— Muszę…

— Wrócić? Tak. Wiem o tym. Myślisz, że ze mną jest inaczej?

Sei nie mogła złapać tchu. Cała była obolała, bolały ją stawy, płuca.

— Zabierz mnie tam z powrotem, zabierz mnie do kogoś, kogokolwiek, obojętne… Zabierz mnie do pociągu. Nie mogę ich tak zostawić, jestem im potrzebna, muszę wrócić! — Jęknęła. — Boże, daj mi znów zasnąć!

— Musisz poczekać. „Dno Niebios” otwiera się o zmierzchu. Współczuję ci, naprawdę, ale sama też byłam w takiej sytuacji jak ty w tej chwili i też musiałam czekać. — Yumiko objęła ramieniem nagą talię Sei. — Jest tam pewien tenor, w Domu Tulu. Co noc obdarowuje mnie szafirami. Nakłuwa mi ręce długimi igłami i obwiesza mnie klejnotami, aż nie mogę się ruszać pod ich ciężarem. Kładzie mi opale na powiekach i całuje mnie z takim zapamiętaniem, że zostawia sińce na moich ustach i na całymciele. Myślisz, że za nim nie tęsknię?

— Jest taki pociąg, pełen lasów i niezwykłych pól…

— Zazdroszczę ci.

— Oni mnie potrzebują!

Yumiko przekrzywiła głowę.

— Powiedzieli ci, po co?

— Nie…

— W takim razie to nic dobrego. Nie spiesz się tak.

Kiedy Yumiko wstała i z szelestem ubrania zakrzątnęła się przy tradycyjnym parzeniu herbaty, Sei uświadomiła sobie, że to musi być jej mieszkanie. Ściany były puste, ze sprzętów Yumiko miała tylko łóżko i stół, nic więcej. Mieszkanie wyglądało tak, jakby jego lokator albo niedawno się wprowadził, albo zamierzał się wkrótce wyprowadzić.

— Mama powiedziała mi kiedyś… — odezwała się Sei półgłosem do odwróconej tyłem Yumiko. — Kiedy byłam mała, powiedziała mi, że sny to takie małe tygrysy, które żyją za naszymi uszami i czekają, aż ludzie zasną, a wtedy wyskakują z ukrycia, wydzierają im dusze i zjadają je na eleganckich kolacjach, na które nie zaprasza się innych kotów.

Yumiko uniosła z zaciekawieniem brew.

— Nie chcę być niegrzeczna, ale czy twoja matka nie była czasem szurnięta? Jakoś nie bardzo się to trzyma kupy jako sensowna teoria podświadomości.

Sei wzruszyła ramionami.

— Wtedy myślałam po prostu, że jest piękna i nieokiełznana, jak dzika gęś. Czasami jak gęś rzucała się na mnie w gniewie i szczypała mnie w palce stóp. A czasami, kiedy przychodziłam do niej w pokoju wyłożonym tatami,jej kimono było w strzępach, a ona siedziała na podłodze naga i zakrwawiona, zdarłszy sobie skórę paznokciami. Taka właśnie zakrwawiona opowiedziała mi o tych tygrysach, więc kiedy dziś o tym myślę, to chyba masz rację, chyba rzeczywiście była szalona. Ale wtedy, w dzieciństwie, wierzyłam jej, bo była moją matką, a matki wiedzą wszystko.

37
{"b":"163415","o":1}