Wyciąga ręce — chude ludzkie ramiona — do lwiej kapłanki i woła do niej, a jego głos niesie się przerażającym echem w przepastnej katedrze, jak narzędzie zniszczenia:
— Ave Maria, gratia plena! —Nic innego nie przychodzi mu do głowy, tylko te najświętsze ze świętych słów. — Dominus tecum, benedicta tu in mulieribus, et benedictus fructus ventirs tui!
Śmieje się przez łzy. Wszyscy na niego patrzą. Dziewczynka-ośmiornica odsuwa się od rodziców, a on zaczyna jeszcze raz:
— Ave Maria!
Dziewczynka rusza w jego stronę jak malutka oblubienica, poważna, w białej sukience; sinoczerwone włosy opadają jej aż do kolan dwiema prostymi płaszczyznami. Idzie powoli, nie próbuje biec; rodzice na pewno ją nauczyli, że po kościele się nie biega. Oplata jego szyję zimnymi, mokrymi mackami. Ludo czuje ich ciężar na ramionach, a dziewczynka z powagą patrzy mu w oczy, nachyla się powoli i całuje go w policzek.
— Ave Maria! —szlocha Ludovico.
I nagle wszyscy wierni, jakby wyzwoleni gestem dziewczynki, otaczają go ze wszystkich stron, wszyscy naraz chcą położyć na nim łapy i ręce, zostawić na jego skórze włosy i śluz.
— Ave! Ave! Ave! —zawodzi Ludo.
Kruki podrywają się do lotu i kołują w rozrzedzonym powietrzu na wysokości górnych balkonów, wrzeszcząc ze strachu i rozkoszy.
Setka i więcej rąk zatyka mu usta, delikatnie, jak dłonie ciotek opiekujących się niesfornym smykiem. Wykrzykuje swój ból w ich objęcia i ten dźwięk wypełnia cały Lewy Kościół. Ramiona nieszczęśliwych i udręczonych kołyszą Ludovica tak długo, aż się uspokoi i będzie mógł znieść ich łagodne spojrzenia i groteskowe pocałunki.
Część III
Księżna równoległoboków
W drodze na zachód, 8:17
Przez Palimpsest przechodzi sześć ekspresowych tras kolejowych i dwanaście lokalnych. Sześć Wielkich Linii to Rylcowa, Sgraffito, Dekretowa, Arkuszowa, Krój i Mszał. Ci, którzy leżą krzyżem przed mosiężnymi kołowrotami przy wejściu do ich sekretnych przepysznych świątyń, w modlitwach nazywają je (wszystkie razem) Marginaliami. Pociągi nie mają ustalonego rozkładu jazdy. Pasażerowie z Palimpsestu nauczyli się ich zwyczajów, przyzwyczaili do ich sezonów godowych, poznali miejsca ich spotkań. W dawnych czasach organizowano wielkie safari, by łapać pociągi w ich nieubłaganym pędzie z miejsca na miejsce; uzbrojone w haki i trójzęby kobiety toczyły z nimi regularne walki, by na czas dotrzeć do biura w otchłani miasta.
Pociągi są z natury systematyczne i poukładane, chociaż bywają też drażliwe i lubią czasem pozrzędzić. Jak dzieci, które w dniu urodzin chcą zaimponować roztargnionemu rodzicowi, mieszkańcy Palimpsestu zaczęli budować okazałe gmachy w miejscach, gdzie pociągi chętnie się gromadziły, piły z ziemi ropę i wymieniały się ploteczkami. Kładli czarne tory na najpopularniejszych trasach migracji. W ten sposób system komunikacyjny Palimpsestu został osnuty wokół sapiących behemotów przenikających na wskroś serce miasta, i na razie pociągi nie okazują niezadowolenia z tego powodu.
Przejażdżka nimi nadal wymaga dokładności i żyłki myśliwskiej, są bowiem nieprzewidywalne i trzeba wielu tygodni obserwacji, żeby wyłowić jakieś prawidłowości w ich zachowaniu. Dlatego podróż koleją jest sportem tylko dla najdzielniejszych śmiałków. I wielu z nich do tego stopnia rozwinęło swoje umiejętności, że rankiem częściej udaje im się złapać pociąg, niż go przegapić.
Ci mądrzejsi przybywają na peron na długo przed czasem, przewiązani w pasie długim zwojem liny, żeby złapać nawet taki pociąg, który będzie mijał dworzec w wielkim pośpiechu, i zdobyć miejsce na balkoniku ostatniego wagonu z resztą tych, którzy okazali się nie dość czołobitni, szybcy lub skrupulatni w obliczeniach. Wystrzegać się jednak należy podróżowania w rzadkich okresach godów tych bestii. Nie można przecież oczekiwać, że pociąg w rui będzie przestrzegał regularnych przystanków, nieprawdaż? Pewien bankowiec utknął w ekspresie, gdy ten zwęszył przejeżdżający nieopodal pociąg lokalny. Nieszczęśnik wrócił na peron dopiero po ośmiu miesiącach, gdy dwa białe zapłakane lewiatany z żalem wyplątały się nawzajem ze swoich uścisków.
Wielu pasażerów było świadkami słynnego już skoku niebieskowłosej dziewczyny w głąb zapraszająco otwartych drzwi pociągu na Marginaliach. Dmący z trzewi stacji gorący wiatr rozwiewał ich płaszcze. W ustach im zaschło, a puls przyspieszył jednocześnie, jakby jeden strumień krwi płynął w jednym sercu. Niektórzy się uśmiechnęli, a wszyscy zanotowali w książeczkach do modlitwy, że w tym i tym dniu, o tej i o tej godzinie, z peronu została porwana kobieta. Takie rzeczy trzeba wiedzieć. Podobne sytuacje zdarzały się już wcześniej, choć z natury są jeszcze rzadsze niż gody — tym bardziej więc należy wiedzieć, kiedy się zaczynają i kiedy kończą, żeby, porównawszy notatki, móc z podobnymi sobie entuzjastami stosownie zmienić treść modłów i odnotować wprowadzenie Drugiego Rozkładu Głównego, uwzględniającego fazy księżyca i wsteczną orbitę Merkurego.
Trzech ludzi zginęło pod kołami pociągów, próbując dowieść słuszności Drugiego Rozkładu Głównego. Ich imiona są zapisane w Piśmie Świętym.
* * *
Przejście między wagonami jest głośne, wilgotne i rozdokazywane, i w niczym nie przypomina chromowanych łączników w shinkansenie. Sei wspomina przelotnie Sato Kenjiego i chyba po raz czwarty albo piąty żałuje, że kiedy go obejmowała, nie miała pojęcia, jaką jest istotą i jakie tajemnice skrywa. Gdyby wiedziała, jej serce zabiłoby szybciej i całkiem wskoczyło w jego ciało.
Trzecia Szyna patrzy na nią z powagą. Stoją blisko siebie, ściśnięte, i Sei dochodzi do wniosku, że podłużne policzki i szparki oczu w pomalowanej na czerwono twarzy nie są żywym ciałem, nie do końca. Zawsze wydają się wilgotne i twarde, jak w polakierowanej masce. Panuje półmrok, światło jest skąpe i niełaskawe. Sei nie słyszy oddechu Trzeciej Szyny, kiedy ta długimi białymi palcami muska jej obojczyk, powoli, z wahaniem, jakby nie wiedziała, czy wolno jej to zrobić. Sei łapie jej rękę i całuje wnętrze dłoni. Skóra tamtej pali jak gorzkie lekarstwo, jak lód, ale Sei się nie cofa, a Trzecia Szyna dygocze z rozkoszy.
— Tak bardzo chcemy, żebyś nas zobaczyła — mówi i zwraca szkarłatną twarz w stronę klekoczących drzwi wagonu. — Specjalnie dla ciebie włożyliśmy nowe stroje. Musieliśmy zgadywać, co ci się spodoba.
Sei uśmiecha się bez przekonania i naciska czarny kwadratowy guzik otwierający drzwi. Marszczy nos, kiedy zalatuje ją wilgotna woń zarośniętych mokradeł, ale Trzecia Szyna pociąga ją za sobą do środka, przepełniona dziecięcym zachwytem. Z zaborczą czułością gładzi jej niebieskie włosy.
W półmroku Sei rozróżnia siedzenia, poręcze i — oczywiście — pętle uchwytów, chociaż nie widzi sufitu, z którego mogłyby się zwieszać. Ściany są rozsunięte szerzej niż powinny, a w miejscu jarzeniówek widać szerokie promienie słońca. Siedzenia piętrzą się tarasowato pod ścianami, a to, co Sei w pierwszej chwili wzięła za jaskrawozielone obicia, okazuje się migoczącymi w słońcu poletkami ryżowymi, na których szemrze rozczesywana przez świeżutkie pędy woda. Na polach pracują wieśniacy w czerwonych kapeluszach z szerokimi rondami, obwieszonymi — jak frędzlami — maleńkimi zegarkami kieszonkowymi, złotymi jak zegarek jej babki, jak świątynny pawilon. Zrywają ryż i się nim objadają, wszędzie, jak daleko wzrok sięga, coraz wyżej, tam gdzie tarasowy stok rozpływa się we mgle. Od nadmiaru otwartej przestrzeni Sei ma zawroty głowy. Chłopczyk w podzwaniającym czerwonym kapeluszu podaje jej zieloną łodyżkę. Ma świeżą, szczęśliwą buzię.
— Dziękuję — mówi Sei.
Chłopiec ją obejmuje.
— To my dziękujemy! — woła do jej bioder. — Dziękujemy! Baliśmy się, że nie przyjdziesz!