Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Sei żuje gruby, nieprzetworzony ryż. Wie, że nie powinna tego robić. Dobrze pamięta dzień, w którym jej matka rozchorowała się i osłabła tak bardzo, że nie miała siły dojść do pokoju z matami z traw. Upadła, cała roztrzęsiona, na podłodze małej kuchni i ciągnąc Sei boleśnie za włosy, krzyczała:

— Nie jedz pokarmu umarłych! Zrobią wszystko, żeby cię do tego namówić, ale żadne moje dziecko nigdy tego nie zrobi!

Tamtej nocy rozpaliła ogromne ognisko i spaliła w nim wszystkie pomarańcze mikon,twierdząc, że księżyc nasycił je trucizną i teraz taki niepozorny owoc mógłby zabić. Płakała i dygotała przy ogniu, obejmując się rękoma i kołysząc w przód i w tył. Powietrze wypełniała ostra woń palonego pomarańczowego miąższu.

Sei wiedziała, że nie powinna, ale przebyła już szmat drogi, napiła się gorzkiej herbaty i nie wyobrażała sobie, by nie mogła przełknąć jedzenia, które teraz trzymała w ręce.

— To żałobny ryż — wyjaśnił rozpromieniony chłopiec. — Całe życie go zbieram. Co dwa tygodnie kwiaty żałobnego ryżu płaczą. Wtedy trzeba je pocieszyć dźwiękiem szklanego dzwoneczka i kojącymi hymnami o kadzidle i cnotliwych czarnobrodych ojcach. Pocieszałem je w twoim imieniu, Sei! I udało mi się! Własnymi palcami czyściłem je z błota, a ustami wyrywałem z wody. Chciałbym, żebyś z tego powodu była ze mnie dumna. Jeżeli uznasz, że nie wykazałem się dostateczną cnotą, poproszę nadzorcę, żeby posłał mnie na pola z ryżem męstwa, lecz przenosiny to długotrwały proces, a ponadto słyszałem, że tamten ryż ma gorzki smak.

Sei szczypie go lekko w brodę i uśmiecha się szeroko, na co on czerwieni się po czubki uszu i zapomina języka w gębie. Sei pochyla się nad nim, delikatnie zsuwa mu kapelusz i całuje go w czoło; jej oddech intensywnie pachnie żałobnym ryżem. W oczach dziecka wzbierają łzy. Chłopiec zaciska powieki, na króciutką — i zarazem najdłuższą — chwilę przytula się do Sei, a potem biegnie do kolegów, żeby się przechwalać i pysznić. Sei wybucha śmiechem.

— Jakaś ty uprzejma… — zauważa Trzecia Szyna. — Nie spodziewałam się po tobie uprzejmości. Nie szukamy tej cechy u naszych wybrańców.

— Nie? A czego szukacie? I do czego ich wybieracie?

Trzecia Szyna się peszy.

— Samotności. Zadawnionego żalu. Znużenia światem. Wytrzymałości. Uzdolnień technicznych. Reszty nie wymienię, bo zepsułabym ci niespodziankę.

— Czy ten chłopiec tu mieszka? Przez cały czas?

— Naturalnie. Gdzie miałby mieszkać? Gdybyś posłała go na pola ryżu męstwa, za rok przyniósłby ci czerwony miecz i błagał cię, żebyś mu go pobłogosławiła. Gdybyś się nie zgodziła, odszukałby ryż intelektu, stał się przezroczysty jak szkło i prosił, byś tchnęła w niego mgłę ducha. Przez całe życie szuka najlepszego ryżu. To bardzo uprzejme z twojej strony, że tak skróciłaś jego wędrówkę.

Inni wieśniacy machają do nich i pokrzykują z wyżej położonych tarasów i wszyscy, jak jeden mąż, wyciągają w jej stronę miedziane chochle pełne wody ze świętych studni.

— Już wystarczy! — odkrzykuje im. — Nie chce mi się pić!

Przez poletka przebiega fala lęku i rozpaczy. Jakaś dziewczyna z długimi warkoczami rzuca się z wysoka w dół, spada jednak na troskliwie wysunięty występ, zahacza o niego biodrami i zawisa na nim, pochlipując żałośnie.

Trzecia Szyna milczy, kręci tylko głową, pogrążona w niedościgłym smutku. Prowadzi Sei wśród pól. Zieleń ryżu jest oślepiająco intensywna, przyprawia o migotliwe plamki pod powiekami.

— Przepraszam — mówi Sei do wieśniaków z chochlami na długich rączkach. — Wybaczcie mi. Ugaście moje pragnienie.

Wyciąga ręce po ich wodę, a oni nachylają się ku niej; przerażająca, żarliwa nadzieja odbija się na ich twarzach jak pręgi po uderzeniu. Sei pije, a oni z ulgi osuwają się na kolana. Kiedy zamykają się za nią drzwi wagonu, słyszy początki świętowania — muzykę jak szemrząca woda, bicie bębnów i wysoki, piskliwy głos chłopca śpiewającego psalm. Wie, że niczego więcej nie odmówi. Kiedy pije, prawie ich już nie czuje — nie czuje tych widmowych innych, którzy raczą się winem jak tygrysia krew, gdy ona pije wodę. Są od niej tak daleko.

* * *

Znów następuje chwila jak dywiz w przestrzeni między wagonami. W dole Sei widzi uciekający do tyłu tor — przez dziury, spawy, kratę pod nogami.

— Dlaczego patrzysz w dół? — dopytuje się Trzecia Szyna. — Chcesz mnie ujrzeć jeszcze bardziej nagą? Czy nie jestem milsza twoim oczom w tej postaci niż oblepiona brudem i smarem?

— Jesteś piękna. W brudzie, w smarze, w ciele. Dlaczego to takie ważne, żebym uważała cię za piękną?

— Bo jeżeli ci się nie spodobam, nigdy nas nie pokochasz, a jeśli nas nie pokochasz, nie pomożesz nam. My zaś potrzebujemy twojej pomocy, bo bez niej nigdy nie dotrzemy do celu.

— Przecież już obiecałam, że wam pomogę.

— Jeszcze nie możesz tak powiedzieć! Chciałabym ci wierzyć, Sei, ale jestem niegodziwa i ukrywam przed tobą pewne sprawy, a ty nie powiesz o nas prawdy, dopóki ich wszystkich nie poznasz. Nie poznasz ich zaś dopóty, dopóki nie odwiedzimy ostatniego wagonu. Pospieszmy się, nie masz na to całej nocy.

Pociąga Sei do trzeciego wagonu. Prawie się przy tym potyka o własne nogi, pełna zapału, jak mała dziewczynka w dniu urodzin. Tu siedzenia są wysadzane jasnymi główkami kapusty, głęboko żyłkowanymi zielenią i fioletem. Ściany są wyłożone srebrną folią, bez śladu patyny, lśniącą jak woda. Zawieszone przy nich w uprzężach kobiety polerują je swoimi niewiarygodnie długimi włosami. Kapusta rośnie na podłodze, siedzeniach, nawet na suficie, pola ciągną się daleko, bardzo daleko, chociaż ściany są w tym wagonie bliżej niż w poprzednim. Są tutaj też powoli zarastające szronem okna, przez które widać miedziane przebłyski świateł miasta.

Idą statecznie, jak królowe przemierzające swoje imperium. Sei szuka Yumiko wśród polerujących ściany kobiet — i rzeczywiście, jest jedną z nich, naturalnie: między jej piersiami zwiesza się wisiorek z nefrytem, nogi trzyma podkulone jak baletnica. Ich oczy prawie się spotykają, kiedy Trzecia Szyna rumieni się wściekłą czernią, wchodzi pomiędzy kochanki i kręci tą swoją olbrzymią głową. Jej małe oczy mają błagalny wyraz i Sei jej ulega, wciąż roztrzęsiona zawodzeniem wieśniaków z długimi chochlami. Rano i tak spotka Yumiko, która wybaczy jej tę chwilę, to małe uchybienie.

— Czy na świecie potrzeba aż tyle kapusty? — dziwi się, przesuwając palcami po liściach grubych i siwych jak odmrożone ciało.

— Oczywiście, że nie. One nie są do jedzenia.

Trzecia Szyna podnosi liść jednej z główek kapusty i odsłania przyczajony w jej wnętrzu znak pisma, mokry, czarny, pomarszczony i drżący jak nowo narodzony motyl — dygoczące kanjioznaczające „obfitość”. Kanjicicho mruczy i wyciąga się jak niemowlę w poszukiwaniu matczynego sutka. Sei głaszcze je knykciem; kanjikuli się pod jej dotykiem.

— Bo widzisz, one muszą się urodzić — tłumaczy Trzecia Szyna. — Nie biorą się znikąd. Kiedy mała dziewczynka zasiada na krześle z długim pędzlem i czystą suzuriw rękach, wydaje się jej, że pisze, lecz tak naprawdę tylko wzywa te nieszczęsne jagnięta, żeby przeniknęły przez nią i jej usługiwały. W tej chwili trwa sezon zapylania. Ledwie nadążamy z podażą, taki jest popyt, ale dzieci i tak z biegiem czasu coraz rzadziej uczą się kanji,a coraz częściej katakany,angielskiego albo innych cudzoziemskich wynalazków. W innym pociągu jest cmentarz, na którym żółwie zapalają trociczki na grobach słów, których nikt już w waszym świecie się nie uczy i które przez to znalazły się poza zasięgiem wszelkich ust. To ważne zadanie. Mamy nadzieję, że się z tym zgadzasz, ale jeżeli uznasz, że to głupie, będziemy skłonni przyznać ci rację. Obfitość pełznie po ręce Sei w górę jak gąsienica i układa się w zgięciu łokcia, trzepocząc kreskami.

— Nie ma w tym nic głupiego — odpowiada zadziwiona Sei. — Nie wiedziałam…

36
{"b":"163415","o":1}