Dwa
Miasta pszczół
Jest na autostradzie międzystanowej takie miejsce, w którym kończą się czarne szpony Los Angeles i przed podróżnym otwiera się rozciągnięta u stóp gór dolina San Joaquin, niewiarygodnie złota, poszatkowana zielonymi polami pszenicy i truskawek, sadami pomarańczowymi i ciągnącymi się bez końca zagonami rzodkiewki, gdzie ziemia jest wolna od grzechów spętanej palmami, sprytnej i podstępnej południowej Kalifornii.
November znała to miejsce, znała je tak dobrze, że jej bosa stopa na pedale gazu zaczęła pulsować, gdy się do niego zbliżała. Jej wyładowany płodami ziemi zielony samochodzik wspiął się na ostatnie wzgórze splątanej sieci autostrad Grapevine i światło zaczęło się zmieniać, przechodząc z ostrego, sinego oparu w błogi, złoty odcień krwi świętych. Ścisnęło ją w gardle, gdy w dole rozpostarły się bezkresne, miękkie pola, ciągnące się aż do San Francisco, a nawet dalej, wyżej, do oregońskich lasów sekwojowych.
Często sobie wyobrażała — w dzieciństwie, kiedy jej matka kursowała w tę i z powrotem między dwoma wielkimi miastami Zachodu — że międzystanowa piątka nigdy się nie kończy, że przecina Kanadę i dociera do bieguna północnego, gdzie pas zieleni między jezdniami jest skuty lodem, a mosty są wyrzeźbione w arktycznym kamieniu. Nawet teraz, kiedy na własną rękę przemierzała wybrzeże, kusiło ją czasem, żeby minąć wszystkie zjazdyi popędzić przed siebie, coraz dalej i dalej, wprost do zimnych gwiazd i nawiedzanych przez lisy lodowców. Zawsze jednak kończyło się na tym, że na drodze wyrastało jej miasto Świętego Franciszka i reszta świata rozpływała się we mgle, wśród powykręcanych drzew.
Nie umiała uciec przed dziwnym klimatem hiszpańskiej świętości, jaką narzucała jej Kalifornia: miasta nazywane na cześć świętych, aniołów, błogosławieństw, stolica jak sakrament… Smakowała te miejsca językiem jak hostie; dachówki tętniły czerwienią krwi. Ślad jej krwi przecinał stan na wskroś: matka na emeryturze wygrzewała stare kości nad ciepłym południowym morzem, a nieżyjący od dziesięciu lat ojciec spoczywał na północy, pod wilgotnym mchem.
Poznali się na południu, na pomoście portowym wysuniętym daleko w głąb spienionego Pacyfiku. Młoda przyszła matka November, w podkasanych oliwkowych ogrodniczkach, z ogromnym, długim nożem w ręce, zarzynała właśnie małego żarłacza błękitnego, którego złapała przez przypadek, zasadziwszy się na łososia. Była unurzana we krwi po łokcie, miała ubranie całe w rdzawych plamach i ślad krwawej fontanny na policzku. Kiedy ojciec przycumował żaglówkę do pomostu, spojrzała nań ponad srebro-szkarłatnym truchłem rekina i oboje się roześmiali.
Ojciec już na długo przed śmiercią przepadł gdzieś na północy, daleko od żony i morza. Pod koniec mieli po prostu serdecznie dość siebie nawzajem; może wszystko, co zostało poczęte z krwi, soli i śmierci musi mieć taki koniec. Musiały ich dzielić co najmniej trzy górskie pasma, inaczej nie mogli żyć. I przeciągali między sobą córkę, jak błyszczący czarny paciorek odliczający kolejne porażki miłości: wolniutko prześlizgiwała się między nimi tam i z powrotem, tam i z powrotem, aż w końcu osiadła w kraju ojca, porzuciwszy głośne błękity i złocistości południa. Nie potrafiła ich już znieść.
Oczywiście nie mieszkała w San Francisco. Nie było jej na to stać. Ale to miasto ją przyciągało, wznosiło się nad zatoką jak wschodząca nad morzem gwiazda złożona w muszli, błękitno żyłkowane i kuszące obietnicami rozgrzeszenia. Nocą stawało się masą świateł, u kresu mostów i autostrad. Jego ogromne czarne ślepia patrzyły na wschód.
November opiekowała się grobem ojca w Benicii, utrzymując w ten sposób symboliczne związki z miasteczkiem i jego głośno zachwalanymi dobrodziejstwami. Przy okazji grobu opiekowała się także szesnastoma sześciokątnymi ulami pszczelimi. Nadała imiona wszystkim królowym.
Specjalnie dla pszczół utrzymywała w idealnym stanie misternie skomponowany ogród, którego aromat zbierały na odnóża i przenosiły do miodu. Ta właśnie złocista nauka wypełniała małe, pilnie strzeżone terytorium jej wnętrza, kiedy długą drogą niespiesznie wyjeżdżała z pustyni, z bagażnikiem pełnym cebulek juki i sadzonek jakarandy z korzonkami oblepionymi ziemią i zawiniętymi w płótno, kiedy skręciła z ostatniego skrawka autostrady w bezkresną kolumnę samochodów pełznących po żelaznej masie Bay Bridge.
Jesteśmy gotowi czekać w nieskończoność, jak kolejka skruszonych cudzołożników przed białym ołtarzem, pomyślała. Byle tylko wpuścili nas do miasta. Gromadzimy się przy tej matowoszarej bramie, wiedząc że ta złota jest oszustwem. Że Golden Gate jest tylko na pokaz. Prawdziwi wierni wiedzą, że Bóg nie mieszka w złotej dzielnicy. Turyści gapią się z rozdziawionymi ustami na pomarańczową katedrę, a wiedzący spotykają się tutaj, przy wejściu, niskim i długim, cierpliwie wyczekując chwili, w której będzie im dane zapłacić za przywilej chwilowego oglądania — ale już nie dotykania — obfitości klejnotów i darów ofiarnych, w których pławi się San Francisco.
Wjechała powoli na most. Woda była czarna. Odruchowo poszukała wzrokiem Chinatown i sklepiku, w którym student biologii, w okularach, sprzedawał anyż gwiazdkowy i szalotki. Uwielbiała Chinatown o trzeciej nad ranem: przygaszone czerwienie i zielenie, w cieniach między latarniami zepchnięte w czerń, okolica tajemnicza i opustoszała; każdy różowy neonowy ideogram wydawał się w mroku bohaterem.
Znalezienie o tej porze otwartej restauracji, która nie wyrzuciłaby samotnej kobiety (komu opłacałoby się uprzątać stolik, przy którym zamówi co najwyżej filiżankę kawy i zupę won ton?),wymagało nie lada talentu, nie byle jakich kartograficznych umiejętności. W tę noc wystarczyły zaledwie półgodzinne poszukiwania, żeby November odkryła gościnną knajpę, a w niej zasobne w skrobię dobrodziejstwo parującej zupy z pierożkami, duszonej wołowiny i pikantnych ostryg.
Boks w restauracji był wyłożony twardym spękanym winylem w kolorze tapicerki chevroleta, który dwadzieścia lat stał na słońcu. Podwieszony w kącie pod sufitem telewizor pokazywał wiadomości z Pekinu, bez podpisów, November zbłądziła więc wzrokiem na młodą kobietę w sąsiednim boksie, której niebieskie oczy kłóciły się z orientalnymi rysami twarzy. Małymi łykami jadła zupę. Przez chwilę mierzyły się wzrokiem, jedyne klientki restauracyjki, aż w końcu ta druga przytknęła palec do źrenicy oka i zręcznym ruchem odsunęła soczewkę kontaktową w bok, jak kurtynę, uśmiechając się przelotnie, gdy pomarszczona soczewka odsłoniła czarną tęczówkę.
Kiedy za rok November spróbuje sobie przypomnieć tę noc, dojdzie do wniosku, że kobieta miała na imię Xiaohui. Będzie przekonana, że brzmienie tego imienia dobrze zapadło jej w pamięć, że dźwięczało w uszach jak maleńki miedziany dzwoneczek. Przypomni sobie, że podzieliły się pierożkami i że Xiaohui studiowała w Berkeley historię, znała imiona wszystkich wnucząt Mahometa i potrafiła z pamięci wyrecytowaćwyniki spisu powszechnego mieszkańców prastarego miasta Karakorum, w którym stały czerwone namioty chanów.
A November miała tylko swoje pszczoły. Nagle wydały się jej blade, nijakie, ubogie.
— Opowiedz mi o miastach pszczół — zaproponowała Xiaohui, podparłszy głowę ręką. — Powiedz, jaki obwód ma odwłok królowej. Jak smakuje ich miód.
November parsknęła śmiechem. Żona właściciela restauracji spiorunowała ją wzrokiem znad tacy przygotowanych na jutrzejszy dzień ciasteczek.
— W tym roku dałam im orchidee — zaczęła nieśmiało. — Orchidee, belladonnę i maki. Niewielki ma się wpływ na smak miodu, naprawdę. Zawsze smakuje jak miód i tylko czasem ma jakiś lekki aromat, jakby z najwyższym trudem zapamiętywał białe i fioletowe płatki, gęstą zieleń, zdrewniałe łodyżki. Rok temu puszczałam je na poletko czerwonych lilii i lawendy. Lubię… lubię wykorzystywać w tymcelu jaskrawe kwiaty, chociaż wydaje mi się, że to nie ma znaczenia.
Xiaohui uniosła brwi. November się zarumieniła i sięgnęła do torebki po słoiczek ze stempelkiem przedstawiającym lilię na pokrywce. Podała go dyskretnie nad stołem, jak szpieg, który z ulgą pozbywa się tajnej informacji. Niebieskooka kobieta zanurzyła kciuk w słoiczku i pospiesznie zlizała mętny miód ze skóry, zaciskając usta, żeby nie uronić ani kropli, i przymykając oczy. Drugą ręką sięgnęła po rękę November i splotła swoje palce z jej palcami.