— Żebyś mnie lepiej poznała, najdroższa. Żebyś wiedziała, że możesz być tu ze mną szczęśliwa. Żebyś mogła żyć. Żebyś mogła mieć w moim domu dziecko, którego nikt ci nie odbierze. Żeby i na mnie, i na ciebie spłynęła łaska. Żebyś została tu, aż się zestarzejesz i razem zamkniemy powieki, wsłuchane w sny wszystkich naszych pszczół, szczurów i szpaków. Nie masz nic do stracenia.
— Twoja miłość to straszna rzecz. Ciąży. Żądli. Rani.
Wzruszenie ramion.
— Jestem Casimira.
— Nie wiem, czy jej podołam.
— Nie wybrałabym cię, gdybyś mogła nie podołać. Nabierzesz siły. Nabawisz się odcisków.
Dom podkrada się do niej. Po jego niebieskich oczach poznaje, że zebrał się na odwagę.
— Będę lizał twoje dzieci, aż ożyją — mówi. — Obiecuję.
Jego miłość, miłość małej istotki zaklętej w dużej — tak, to potrafi znieść. Przytula go i kołysze, czuje dotyk drobnego ciała, które nie jest do końca ciałem, ale nie jest też gipsem. Jego serce — czymkolwiek jest — łomocze w uniesieniu.
— Jest tu mężczyzna — szepcze w końcu chłopiec, bez entuzjazmu, jakby wolał o tym nie mówić, tylko spędzić jak najwięcej czasu z nowo odkrytą, cudowną zabawką. — Czeka na ciebie.
November się wzdryga i posyła Casimirze zaniepokojone spojrzenie. Obecne w jej głowie pszczele umysły jej nie ostrzegły.
— Chyba chciały ci zrobić niespodziankę! — Casimira parska śmiechem. — Takie już są.
Chłopiec marszczy brwi.
— Ten człowiek nie może tu wejść, pani. Nie wolno mu. Pszczoły zaprowadziły go najdalej jak mogły, ale potem… utknął. Na tyłach, od strony Lotkowej.
Wszyscy troje ruszają w głąb rozległego parteru; serce November tłucze się o żebra, jakby chciało przy tej okazji wykroić dla siebie nową komorę. November zamyka oczy i usiłuje wyczuć obecność intruza, tak jak już to wielokrotnie robiła, ale pszczoły zagłuszają jego istnienie błaganiem, żeby była z nich dumna. A ona jest z nich dumna, bardzo dumna; bicie jej serca je uspokaja, bzyczą coraz bardziej sennie, zadowolone.
Jest gotowa. Spełniły jej prośbę. Zasłużyła na tajemnicę, do której tęsknią Clara, Xiaohui, jej bezimienny brat i obcy mężczyzna w zielonym płaszczu. Nie musiała zgadywać, nie wyczytała tego w książce, lecz wytrzymała moc jadowitej miłości. Czy powie Clarze? Czy otworzy się przed tą nieszczęśliwą rudowłosą dziewczyną jak przed przyjaciółką? Jak przed kochanką? A przed Xiaohui?
Nie, nic im nie powie. Dobrze wie, że tego nie zrobi. Ponieważ to jest święte miejsce i jest mu coś winna. Jest mu winna duszę. Musi je chronić.
Może powinna mieć wyrzuty sumienia z powodu tej niechlubnej motywacji, ale wcale ich nie czuje.
Na tyłach domu, widoczny z ogromnego okna, rzeczywiście czeka mężczyzna. Nie może nawet podejść bliżej: wygląda na to, że biegnąca za domem Casimiry szeroka aleja wytycza granicę dostępnego mu terytorium. Napiera na nią, próbuje się przebić, ale nie poznał dziewczyny imieniem Clara z kolczykiem w języku i bursztynowy cień go odpycha. Ma około czterdziestu lat, rzednące kręcone włosy i długi, szpiczasty nos, na którym tkwią staroświeckie okulary. Ubranie ma całkiem zwyczajne i trochę wymięte, oczy poczciwe i łzawe.
November otwiera okno na oścież.
— Nie możesz! — krzyczy dom.
Ma rację: złota mgiełka nie chce jej wypuścić, stawia opór, delikatnie, jakby z zakłopotaniem, ale stanowczo. November zamyka oczy. Pszczoły wygrywają triumfalną nutę na milionie rożków. Zgaduje imię i woła:
— Ludovico!
Mężczyzna nieruchomieje, wybałusza oczy i patrzy na nią, na jej sukienkę, na zniszczoną, upstrzoną pęcherzami i lekko rozjarzoną skórę, nasyconą jadem i miodem. Na jego twarzy odmalowuje się niepewny grymas rozpoznania. November stoi w oknie, pewna siebie, i uśmiecha się, że aż boli; bąble na jej twarzy napinają się i pękają.
— Ludovico — powtarza spokojniej, ale odważnie. W jej głosie słychać basowy pomruk ula. — Nazywam się November Aguilar. Mieszkam w Benicii, w Kalifornii. Musisz mnie odszukać.
— Jak to? — dziwi się mężczyzna. — Przecież jesteś tutaj.
— Zamknij oczy i przypomnij sobie, Ludovico. Przypomnij sobie mnie. Salonik u żaby. Ślad po użądleniu na moim policzku… Wiem, teraz mam ich na twarzy znacznie więcej. Pamiętasz? Byłam tam w tę pierwszą noc, razem z tobą. Trzymałam cię za rękę.
Ludovico zakrywa usta dłonią.
— Czułem to… Na Boga, te pszczoły… poczułem, kiedy cię tak urządziły…
— Przykro mi. Ja też czułam obecność ludzi w kościele. To manam chyba ułatwić znajdowanie się nawzajem. Ale niezbyt pomaga.
— Nie. — Ludovico wygląda, jakby coś przeliczał, ważył w myślach. — Kalifornia, powiadasz?
— Tak! Musisz mnie odszukać w prawdziwym świecie. Znajdź mnie!
— Wiem! To znaczy… wiem, jak to działa.
November jest zdziwiona. To zabolało. Myślała, że to jej słodka tajemnica.
— Zapamiętaj to — mówi. — Nie zapomnij o tym, kiedy się obudzisz, cokolwiek by się działo. A teraz powiedz mi, gdzie cię znajdę. Powiedz, gdzie mieszkasz.
Ludovico kręci głową, osaczony przez jej pszczoły, które, zadowolone z siebie, leniwie krążąmu nad głową, tworząc wokół niej czarno-złotą aureolę.
— Włochy. Mieszkam we Włoszech, w Rzymie.
— W porządku. Jutro do ciebie zadzwonię. Daj mi swój numer telefonu.
Podaje jej numer, jąkając się, a November powtarza go półgłosem tak długo, aż jest pewna, że go zapamięta.
— Jeszcze jedno — mówi. — To ważna sprawa, proszę, pamiętaj i o tym. — November przekrzywia głowę, wsłuchując się w poplątane doniesienia pszczół. Musimy też znaleźć tamtych. Kiedy znów się tu zjawisz, znajdź mężczyznę. Nazywa się Oleg Sadakow i chowa się przed pszczołami, ale… jest gdzieś nad rzeką, pod czarnym mostem z kamiennymi kogucikami. Pszczoły pomogą ci tam trafić; to daleko, a my jesteśmy nowi i nie mamy wstępu w wiele rejonów miasta. Dlatego nie możesz wejść do mnie do domu, chyba że spotkasz taką rudą dziewczynę, Clarę. Albo znajdziesz Olega. Ja odszukam Amayę Sei.
— Tę z niebieskim włosami? — upewnia się Ludovico. Mówi powoli, jakby spod wody.
— Tak. Jest w pociągu, ale to wiem już od jakiegoś czasu. Poznałam po zapachu.
— Ja też!
— Powiedz mi, gdzie cię znajdę. Powiedz, gdzie mam pójść.
Ludo długo milczy, tylko na nią patrzy. November przechodzi przez myśl, że może jest taki sam jak Clara, może wcale nie chce tu wracać, nie chce więcej niż już ma.
— Pszczoły cię znalazły — mówi w końcu Ludovico. — Nie jestem pewien, co to znaczy, ale może to, że jesteś cnotliwa.
November wybucha śmiechem. Jej ciało promienieje, nagle przepełnia ją absolutna pewność własnych racji.
— Istnieje taki spis, Ludovico, spis rzeczy niezbędnych do szczęścia. My jesteśmy tym spisem. Ludovico Conti. Oleg Sadakow. Amaya Sei. November Aguilar.
Ludo próbuje przejść przez ulicę, zbliżyć się do domu, ale bursztynowe cienie go odpychają.
— Karakalla — mówi w końcu. — Spotkajmy się w Karakalli. Będę pamiętał.
Dwa
Branża czystości ludzkiej
November zbudziła się roześmiana. Próbowała zakryć usta dłonią, ale śmiech nic sobie z tego nie robił. Ręka wciąż ją bolała, ślady po użądleniach nadal miały złocisty odcień, tylko opuchlizna trochę zeszła. Przyszło jej do głowy, że kiedy wszystko się wygoi, jej skóra na zawsze zmieni kolor. Nie wzięła z szafki książki w brązowej okładce, chociaż wyciągnęła po nią rękę. Odetchnęła głęboko. Książka poczeka. Poczeka.
Jestem niecierpliwym i wybuchowym dzieckiem, pomyślała. Dokładnie takim, jakie lubi Zielony Wiatr.
Sięgnęła po telefon, żeby wybrać wypalony w pamięci numer, zanim zdąży wyblaknąć. Zanim go zapomni. Jej serce znów należało tylko do niej, pszczoły zniknęły, choć czuła w sobie ich obecność; miotały się na wszystkie strony. Brakowało ich jej. Splątane brązowe włosy opadały jej na twarz. Pościel była zeszmaconym kłębowiskiem zagięć i zmarszczek, w którym leżało jej zeszmacone ciało — bez dwóch palców, z twarzą jak z sennego koszmaru, pokryte obrzmiałymi czerwonymi pręgami (z pewnością zostaną po nich blizny), których jednak nie czuła pod dotykiem i nie była w stanie się nimi przejąć. Nie chciała nawet ryzykować śniadania, dopóki tego nie załatwi, nie zajmie się tą niecierpiącą zwłoki sprawą; bała się, że potem mogłoby jej zabraknąć zapału, żeby porozmawiać ze smutnym mężczyzną o włosach jak słońce zza chmur, od którego dzieliło ją pięć tysięcy mil kabla.