Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Och… — wyrywa mu się. — To tutaj trafiłaś. Znalazłaś się tutaj i zajrzałaś do wnętrza bambusa. Biedna Hester…To dlatego nie chciałaś wracać.

— Pamiętam ją — słyszy głos przy uchu, znajomy, cichy, dźwięczny jak stłumiony śpiew. — Krzyczała i krzyczała. A ja zaplanowałam dla niej takie cuda…

Oleg się odwraca — i widzi ją. Jest tutaj, wbrew wszelkiej nadziei, stoi obok niego w usianej gwiazdami sukience, której przemoczony niebieski tren ocieka wodą. Ma śnieg we włosach. Trzyma w ręce parasol, który ślicznie ocienia jej twarz. Kiedy Oleg przygląda mu się uważnie, widzi śpiące na jego powierzchni trzy białe lisy; ich sierść jest tak jasna, tak czysta, że nie różni się niczym od skromnej bieli jedwabiu pod ich łapami. Jej twarz, surowa twarz Ludmiły, wygląda zdrowo, usta są pełne i różowe (a nie sine i spękane po utonięciu), oczy łagodnie szare, skóra zaróżowiona, żywa. Ludmiła jest ciepła, prawdziwa, młoda.

Oleg ma wrażenie, że powinien przed nią przyklęknąć, tak jak przyklęknął przed tamtą kobietą na zmrożonej ulicy swojego życia na jawie, ale nie może. Jego nogi nie chcą okazać słabości.

— Gdzie byłaś?! — pyta płaczliwie, potrząsając ją za ramiona. Lisy przeciągają się, ziewają, wystawiają różowiutkie języki. — Dlaczego mnie zostawiłaś?

Ludmiła robi zdziwioną minę, marszczy delikatne brwi i zimną dłonią dotyka jego twarzy.

— Cały czas tu byłam. Czekałam. A ty tak długo się nie zjawiałeś. Zaczynałam się niepokoić.

— To takie trudne, Miła! O wiele trudniejsze niż przejażdżka pociągiem do centrum. Nigdy przedtem nie musiałem zadawać sobie tyle trudu, żeby się z tobą spotkać.

Ludmiła wydyma usta. W tej chwili — z drobną buzią ściągniętą w zatroskanym grymasie — do złudzenia przypomina ich matkę.

— Czasem się o ciebie martwię, Oleżka. Naprawdę.

Oleg ją obejmuje. Potrzebuje jej czułości jak młody niedźwiadek, który po omacku próbuje wywęszyć przyjazną łapę matki. Ona daje mu się przytulić, nawet lekko unieść z ziemi. Delikatnie gładzi go po głowie. Oleg czuje jej ciężar, prawdziwy, namacalny w jego ramionach. Jest taka żywa… I ma taką gorącą skórę.

— Tęskniłem, Miła. Tak bardzo za tobą tęskniłem.

— Nie ulżyło ci, że masz mieszkanie tylko dla siebie? Że możesz zostawić herbatę, aż wystygnie? Obściskiwać się ze ślicznotkami na kanapie bez ciemnych, ognistych oczu wpatrzonych w was zza zasłon?

— Nie! — Oleg zapalczywie kręci głową. — Nigdy!

— Hmm… — Ludmiła wyplątuje się z jego objęć i dłonią w niebieskiej rękawiczce przygładza suknię. — Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy. — I nagle łapie go za przegub dłoni, z całej siły, aż jej paznokcie wrzynają mu się w skórę. Jej uścisk jest sztywny, kościsty. — Nie każ mi więcej czekać — syczy i wypuszcza jego rękę równie gwałtownie jak przed chwilą ją chwyciła.

Prowadzi go przez las, a on słyszy, jakby z bardzo daleka, cichy szum wiatru wśród bambusów. Niewiele brakuje, żeby ułożył się w pieśń, ale dźwięk nie utrzymuje się długo, a wiatr rozprasza się na małe, burzliwe wiry, zanim wybrzmi pierwszy wers.

* * *

Przy poczerniałym ze starości srebrnym pomoście stoi przycumowana rzemieniem łódka. Nie jest to gondola Gabriela, ale przypomina ją, jest podobnie smukła, a do tego obwieszona girlandami wodorostów i nagietków. Ludmiła wyciąga do Olega rękę, dając mu tym zapomnianym, dystyngowanym gestem do zrozumienia, że powinien pomóc jej wejść na pokład. Oleg podbiega do niej.

Rzeka jest gęsta i mleczna, tak jak poprzednim razem; śmietanka snuje się długą złotą wstęgą po jej powierzchni. Ludmiła siada sztywno na dziobie i spokojnie zaczynają dryfować w dół rzeki. Łódź trzyma kurs, mimo że Ludmiła nie steruje nią ani nie wiosłuje. Posyła Olegowi promienny uśmiech jak zawinięty w czerwony papier prezent.

— Zabiorę cię, dokądkolwiek zechcesz — mówi.

Oleg dotyka jej stopy swoją. Słodki jak miód wiatr nadaje jej skórze intensywny kolor; nigdy wcześniej jej takiej nie widział. Jest piękna, uświadamia sobie. Wypiękniała z wiekiem.

— Zabierz mnie tam, gdzie wyciągniemy się na długim łożu, owinąwszy sobie kolana kocem. Zabierz mnie tam, gdzie zaparzę pachnącą dymem herbatę, którą z przyjemnością wypijesz; gdzie rosną cytryny, a oracze śpiewają o zmierzchu. Zabierz mnie tam, gdzie znajdziemy małe lusterko, przed którym się ogolę, i miskę z wodą, w której umyjesz włosy. W takim miejscu mógłbym chyba być szczęśliwy, tak mi się wydaje. Mógłbym ci się przyglądać, jak śpisz. Mógłbym gotować dla nas jajka i piec chleb.

— Tak mało chcesz.

— Wcale nie mało.

Przez następną godzinę milczą. Lisy z parasola łapią przelatujące w pobliżu muchy i jętki, miażdżąc w zębach ich skrzące się jak klejnoty ciała. Na jednym brzegu rzeki piętrzy się olbrzymi Palimpsest. Wieże i gigantyczne przypory skrzą się światłem wiszących latarń, a w głębokich wąwozach pomiędzy nimi polują jazgoczące sokoły. Po drugiej stronie, z zielonkawego błocka wyrastają małe miasteczka, zmętniała rzeka gęstnieje na płyciznach, a wygładzone boje podwodnych sieci unoszą się sennie na żółtawej wodzie.

— Spójrz na te brzegi, Oleżka — odzywa się w końcu Ludmiła. — Spójrz, jak blask księżyca kładzie się na domach i wieżach.

Splątane białe budynki śpiące na prawym brzegu są zdeformowane jak sękate kości; wiele z nich jest na wpół zburzonych, a osypujący się z nich pył zasila rzekę. Jest wśród nich jakaś katedra; na jej dachu samotny mnich dmie w długą czarną trąbę. Księżycowa poświata jest tutaj — i tylko tutaj — jaśniejsza niż światło dnia. Rzeka kryje się w cieniu. Ze zrujnowanych domów wyczołgują się mężczyźni i kobiety. Nad głowami trzymają duże słoje, długie włosy spływają im po plecach na ziemię. Kiedy światło księżyca wypełnia słoje, muskularne kobiety zamykają je mosiężnymi pokrywkami i zakręcone odstawiają na półki, gdzie stoją ich już długie rzędy.

— Była kiedyś wojna… — mruczy Miła. — Zaczęła się tutaj, dokładnie w tym miejscu. Nie tak dawno.

— Jak w takim miejscu mogła wybuchnąć wojna?

Ludmiła wzrusza ramionami i spuszcza wzrok.

— Wojna najbardziej kocha te miasta, w których dachy porasta darń, a drzewa rodzą jabłka, zwłaszcza jeśli zamieszkują je przedsiębiorcze kobiety, biorące sobie kochanków o śniadych, mocnych grzbietach. To właśnie było takie miasto, zdrowe i jędrne, rozpostarte na brzegach Albuminy. Przed Casimirą i jej rydwanami, przed pożarami, przed pojawieniem się jadowitych ciem o ohydnych skrzydłach. Tutejszy cydr był tak mocny, że jeden jego łyk zwaliłby cię z nóg.

— Kim jest Casimira? Co tu się stało? Jaki był koniec?

Jednakże oblicze Ludmiły znika w cieniu, jakby zmagała się z jakimś osobistym żalem, którego Oleg nie jest w stanie dosięgnąć. Zamiast tego jak dobry brat i kochanek kładzie głowę na jej podołku i obejmuje ją za kolana. Łódź się chwieje, ale po chwili stabilizuje się i w całkowitej ciszy mija żałobne miasto. Ostatni słoik zostaje szczelnie zakręcony. Księżyc gaśnie. Nad rzeką zapada głęboki mrok, gwiazdy zaczynają drżeć. Ludmiła z roztargnieniem gładzi go po włosach.

— W krainie umarłych… — przemawia w końcu, a jej głos, czysty i chłodny, niesie się daleko po wodzie. — W tym nieszczęsnym kraju chłopiec, który zmarł na gorączkę, chciał się zatrudnić w fabryce amunicji. Udał się więc do dzielnicy zamieszkanej przez poległych w boju i wybłagał u nich kule, od których zginęli, a które od tej pory nosili ze sobą w blaszanych puszkach z drugim śniadaniem. Tylko jedna dziewczyna nie chciała mu oddać swojego pocisku…

— Ludmiła? — przerywa jej półgłosem Oleg. — Dlaczego teraz już woda nie kapie ci z ust, kiedy mówisz?

Ludmiła milczy. Jej dłoń na jego skroni nieruchomieje.

— Nie pytaj mnie o to, Oleżka. Na razie o tym nie myśl.

— Jak chcesz, Miła.

Chmury zakrywają gwiazdy i z długiej białej rzeki znikają ostatnie resztkiświatła.

Cztery

Peregrynacje

Nerezza tuliła głowę Ludovica. Czyniła to niezdarnie, nie będąc z natury opiekuńczym gołąbkiem; nie przywykła pomagać mężczyznom u siebie w łóżku ani w kuchni, mężczyznom spragnionym przenikliwego warkotu elektrycznego młynka do kawy, dopraszającym się o wrzątek, potrzebującym jej. Podjęła jednak odważną próbę, tak jak inna kobieta mogłaby z grzeczności przełknąć ostro przyprawioną potrawę.

31
{"b":"163415","o":1}