Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Generale, skoro ktoś to być musi, to czemu nie ja? Czemu nie my? Czemu nie ktoś, kto jest gotów się do was upodobnić? Stracić coś, co kocha, dla dobra przyjaciół i tego miasta? — Ludo wystawia język, na którym rozpryskują się krople deszczu. — Weź go. Odbierz mi głos. Niech to będzie moje myto za przejazd. Weź mój język, to umilknę jak ty. Jak oni wszyscy. Stanę się pomnikiem, i to lepszym niż inne, ponieważ będę świadkiem waszego cierpienia. Ludzie będą na mnie patrzeć, nastawiać mi zegarek, pić moją kawę i mówić: „Ululiro jednak wyszarpnęła wrogom zwycięstwo. Mogła wybrać. Wybrała pierwszego i naznaczyła go jako swojego”. Wszyscy się dowiedzą, że w ostatniej bitwie zatriumfowałaś, dając radość wszystkim milczącym. — Stoi tak blisko Ululiro, że czuje jej gryzące, rybie tchnienie, pieniące się wśród ostrych żółtych zębów. — Pomaluj drzwi moją krwią, generale. Będę milczał na wieki w twoim imieniu. Imigrant. Weteran. I wszystko się skończy.

Grdyka Ululiro poruszyła się gwałtownie pod odrażającą blizną znaczącą połączenie rekiniego łba z ludzkim ciałem. Rozpaczliwie pragnęła coś powiedzieć — ale nie mogła. Nerezza dotknęła jej łokcia. Ululiro odtrąciła ją, złapała Ludovica za rękę i pociągnęła do drzwi, rzucając przy tym łbem na boki, jakby płynęła w głębokim oceanie. Piegus i Bezuchy, cali zjeżeni ze strachu i miłości, usunęli się jej z drogi, zabierając ze sobą Olega.

Ululiro wyrwała Piegusowi nóż i chwyciła Ludovica za gardło. Uniosła ostrze i z bezgłośnym skowytem chlasnęła go po języku.

Cztery

Królestwo Niebieskie

Nerezza usiadła między November i Ludovikiem. Jej twarz składała się z zaczerwienionej skóry i łez. Ludovico był wstrząśnięty tym widokiem. Spojrzał na November, szukając w niej oparcia.

— Nie chcę! — wysyczała Nerezza płynnym, eleganckim angielskim.

— Nie musisz — odparła półgłosem November. — Ale ja cię proszę.

— Dlaczego mam ci to ułatwiać? — warknęła Nerezza do Ludovica po włosku. — Co? Mnie nie jest łatwo!

Agostino zabrał Anoud do siebie i zostawił ich samych, żeby mogli porozmawiać, ale z początku zachwycił się November, przez chwilę przerzucali się nawet zapamiętanymi lub pokazywanymi na migi skrawkami rozmówek angielsko-włoskich — do czasu, gdy Ludo poczuł nagły przypływ zawiści, chociaż nie umiałby stwierdzić, komu bardziej zazdrości. Z nim nikt nie chciał pożartować, nikt się o niego nie zatroszczył. Kiedy jednak w końcu Nerezza wróciła do domu i zorientowała się w sytuacji, osunęła się na ziemię jak marionetka, której ktoś nagle poprzecinał podtrzymujące ją stalowe linki i cisnął nią o ścianę.

— Wyrzuć ją stamtąd — błagała w kółko. — Wyrzuć. Jeżeli my nie możemy mieć naszego Radzia, on nie dostanie jej. Nie może jej dostać!

November podeszła i wzięła ją w ramiona. Ludo widział, że jest to dla niej gest niemal tak samo obcy jak dla Nerezzy, ale kiedy ją utuliła, ukołysała i zaśpiewała jej cicho, Nerezza jakoś to zniosła. Zniosła i nie zaprotestowała, chociaż kurczowo zaciskała zęby i nimi zgrzytała. Rozmawiały po angielsku, więc nic nie rozumiał, a kiedy poprosił swoją dziewczynę-węgorza o tłumaczenie, znów zalała się łzami.

Patrzyła na nowo przybyłą czarnymi, błyszczącymi oczami. W ostrym świetle mieszkania November prezentowała się jeszcze mniej efektownie niż w ruinach łaźni: jej blizny wydawały się głębsze, rana dłoni niemożliwa do ukrycia, znamię na twarzy… Jak ona musiała cierpieć, nie mogąc się ukryć tak jak oni! Była strzępem kobiety — i dlatego działała na niego kojąco, jak wyłożone białymi kamieniami Forum.

Nerezza zaczęła kiwać głową. Przypuszczał, że na widok November zrozumiała, że Amerykance nie było łatwo, ani trochę, i na jej ciele dostrzegła wypisany krwią, atramentem i bliznami własny ból. Widział, jak November bierze głęboki wdech, jak trzęsą jej się ręce. Cokolwiek mówiła, musiało to być dla niej skomplikowane, bolesne i napawało ją lękiem. Tak bardzo chciał wyciągnąć rękę i dotknąć jej twarzy… Czy wtedy ona, zwinny koziorożec, odskoczyłaby od niego, spadła na rogi, poderwała się i odbiegła na łąki, których nie mógł tknąć?

Nerezza zwróciła się w jego stronę, nie patrząc mu w oczy.

— Posłuchaj, co mi powiedziała, Ludo. Może ty coś z tego zrozumiesz. Życzę powodzenia. „Oto ludzie, którzy mogą wejść do Królestwa Niebieskiego: nieutuleni w żalu, kochankowie, naukowcy ogarnięci pewną szczególną obsesją. Dzikie bestie. Kobiety, które stały się jak mężczyźni, oraz mężczyźni, którzy stali się jak kobiety. Autorzy książek z długimi tytułami. Rycerze, ale tylko ci, którym nie udało się dotknąć Graala. Pracowite kobiety. Ty, ja, chłopiec imieniem Oleg, i dziewczyna o niebieskich włosach”.

Nerezza, znów zapłakana, odwróciła się do November i zaczęła mówić coś pospiesznie i ze złością, z czego Ludo zrozumiał tylko powtarzające się imię Radosława, jakby za wszelką cenę chciała dopisać go do tej listy. Właściwie prawie jej nie słuchał: patrzył na November, na jej wilgotne, przepełnione nadzieją oczy. Bała się, że nie zrozumie, że uzna jej słowa za nieważne, ale on wszystko zrozumiał, bo od dziecka kochał świętego Izydora, encyklopedystę, człowieka, którego intelekt zawierał się w długich, precyzyjnych, promienistych kolumnach tekstu, świetlistych spisach, które złożone razem oplatały świat.

Nerezza spoglądała to na jedno, to na drugie, bezradna i wściekła.

— Przyjedzie jeszcze jedna — wysyczała po włosku. — Słyszałam, jak rozmawiały przez telefon. Nienawidzę was obojga i przeklinam was, o ile moje klątwy mają w ogóle jakąś wagę. Wpakowałeś się w to na oślep, beztrosko, niefrasobliwie i w parę tygodni osiągnąłeś coś, co mnie nigdy, przenigdy nie będzie dane. Rozumiesz? Radosław nie żyje! Żadne z nas nie będzie mogło się tam przenieść. Już nigdy! A szukaliśmy się przez całe lata. Straciliśmy wszystko: mężów, żony, pracę, dzieci. Jesteś jak synalek bogacza, który nic w życiu sam nie osiągnął i nagle wszystko dostaje za darmo. Przyjęłam cię pod swój dach, a ty zasrałeś mi dom. Nienawidzę cię. Nienawidzę!

Mówiła miarowym, wściekłym głosem, nie zacinała się, nie szlochała. Za jej uszami widział błękitne przebłyski węgorzowego ciała.

— Nerezzo? — odezwała się November. — Nerezzo. Nerezzo. — Pocałowała jej zaczerwienione czoło. — Przepraszam — wyszeptała. — Przepraszam — powtarzała bez końca.

Całowała usta Nerezzy, jej żuchwę, ucho, szyję, jakby chciała scałować z niej wszystko co twarde i przykre. Gdyby Ludo nie poczuł wcześniej obecności pszczół w jej ciele, gdyby nie słyszał, jak śpiewają, nie byłby w stanie pojąć, skąd November, pokiereszowana i zdesperowana, czerpie odwagę niezbędną do uciszenia dzikiego, zwierzęcego wrzasku Nerezzy.

Nerezza nie zamierzała dać się całować. Siedziała sztywno, oziębła, spięta, nieprzystępna, ze wzrokiem utkwionym w Ludovica, pełnym żółci i gorzkiej pogardy. Aż w pewnej chwili oczy jej zabłysły, uśmiechnęła się i objęła November, cały czas patrząc tylko na Ludovica; przyjęła ofiarowane jej ciepło i światło i zareagowała na nie z udawaną żarliwością — a Ludo aż się wzdrygnął. Co takiego zrodziło się w tym mrocznym sercu?

Nerezza nadal tkwiła wczepiona w pszczelarkę, kiedy ta obciągnęła swoją zieloną suknię do pasa, odsłaniając piersi i podtrzymując je rękami, jakby składała je w ofierze. Jak święta Agata. Spojrzała Ludovicowi w oczy ponad rozdygotanym ciałem Nerezzy; nie był pewien, czy ten dygot jest szczery, czy również udawany. Nerezza szeptała po włosku, zbyt zawstydzona, żeby dać się zrozumieć. Ludo wiedział, że November jej nie słyszy, i przysiągł sobie, że wszystko jej przetłumaczy, kiedy spotkają się na drugim brzegu nocy.

— A ja, November? — pytała Nerezza. — Czy należę do ludzi, którzy wejdą do Królestwa Niebieskiego? Powiedz mi. Powiedz.

* * *

Zostawił je. Nie chciał patrzeć. Nie chciał widzieć.

62
{"b":"163415","o":1}