Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Jeżeli ty tutaj, w Palimpseście, nie jesteś moją Miłą, tylko jakimś robotem czy czym tam chcesz, to dlaczego ona przestała do mnie przychodzić w prawdziwym świecie? — szepcze.

Kiedy Miła na niego spogląda, Oleg widzi, jak bardzo jest do niego podobna: taka sama pociągła twarz, ładniejsza — dzięki wyrazistym kościom jarzmowym, pełniejszym wargom, długim włosom i delikatniejszej linii szczęki — ale taka sama jak jego własna, jak twarz jego matki, zazdrośnie strzeżony rodzinny sekret, wyrażająca współczucie i smutek, miłość i bezradność… i bezgraniczną pogardę. Ma ochotę ją zdrapać, zedrzeć paznokciami, żeby ten elegancko ubrany, kłamliwy stwór umarł i została tylko jego Miła, żeby do niego wróciła, jego ukochana, tylko jego, i będzie wszystko pamiętała, i przeprosi, że porzuciła go jak psa, i będą szczęśliwi, i to wszystko się skończy.

Łapie ją za twarz — swoją własną twarz — i obraca ku sobie, wbijając paznokcie w policzek. Pojawia się krew, prawdziwa i czerwona, czerwona jak sny, a Miła w niczym nie przypomina maszyny. Oleg nie chce jej słuchać, nie chce usłyszeć tego, co ona wie, ale jest tak blisko, i naprawdę pachnie jak Miła, martwa, przemoczona Miła zaplątana w jego pościel. Całuje ją. Jej usta otwierają się pod dotykiem, chłodne i uległe. Nie chce przyznać, że tego właśnie pragnął. Mocniej wbija paznokcie, a ona wcale nie krzyczy. Smakuje jak świeża farba i nagle robi mu się niedobrze, chce zwymiotować, woli umrzeć na rzece niż patrzeć na ten twór udający jego siostrę. Odpycha ją.

— Odejdź — syczy. — Zostaw mnie.

— A więc do tego służę, tak? Mam rozumieć, że po to mnie stworzono? Żebym krwawiła i pozwalała się całować? Czy w ten sposób chciałbyś wziąć w usta całe to miasto, pocałować je i wykrwawić?

— Odejdź, Miła! Nie prosiłem, żeby cię stworzono! To nie moja wina!

— Nikt nie prosi, żeby go stworzono. Ja się po prostu przydarzyłam. Wszyscy się przydarzamy. Spójrz na moją rękę. To nie jest ręka, to kręta ulica, która wybiega w twoją stronę i prosi, żebyś ją kochał i podziwiał, żebyś po niej spacerował, zamiast ją wykrwawiać. Jeśli chcesz, możesz mnie całować, ale nie w ten sposób, bardzo cię proszę. Jestem taka zmęczona, znużona wykrwawianiem się dla ciebie i dla innych, dla wszystkich szaleńców, którzy chcą się we mnie wedrzeć.

Oleg kuli się i cofa przed nią. Toczy wokół dzikim wzrokiem, przyciska pięści do kolan, aż w końcu zaczyna, powoli, uderzać głową w burtę łodzi. To go uspokaja. Ignoruje pulsujące w nim wrażenia innych, których dłonie dotykały kobiet, kapusty, muszli ślimaków. I tak są słabe, ledwie wyczuwalne. Do tej pory tylko raz, może dwa umyślnie rozbił sobie głowę; nie chciał naruszać świętości tego aktu, bał się, że oswojony straci swoją moc. Bam, bam, bam.Tak jakby ta nieszczęsna, poobijana głowa miała zmieścić się w dziurce od klucza w zamku, którym jest cały świat, popchnąć zapadki, nadać ich układowi pozór symetrii i ładu, jakąś poprawność, równość. Bam, bam, bam.Nawet nie boli, nie tak naprawdę. Uderzenia są rytmiczne, jak bicie serca. Jego serce samo sobie nie poradzi, potrzebuje tego, żeby nie zgubić rytmu.

* * *

Ludmiła patrzy na niego szeroko otwartymi oczami. Obciąga przód sukienki, zatroskana i niepewna. Oleg chyba nie zamierza przestać. Ubrała się dla niego w śnieg i w gwiazdy, a on nie chce przestać. Chciałaby go dotknąć. Ma do tego prawo, pamięta, że kiedyś tego chciała, i wie, że teraz też chce. Dostąpiła idealnej synchronizacji, ona i jej model znaleźli się w tej samej fazie. Czuje, jak jej części składowe śpiewają radosne hymny z tego powodu, ale Oleg nie przestaje. Nie zamierza przestać.

Miła odwraca się powoli na pięcie i skacze do rzeki. Zostawia go. Jej tiurniura unosi się i podskakuje na powierzchni jak płetwa grzbietowa olbrzymiej ryby, kiedy zaczyna płynąć do brzegu.

Trzy

Teraz. Teraz

Hester prawie codziennie odwiedzała Olega. Zawsze wyglądała ładniej, kiedy na dworze było zimno. Miała rumieńce i pełno śniegu we włosach, który z trudem się topił w chłodnym mieszkaniu. Przynosiła mu buteleczkę soku pomarańczowego, który nie wiadomo dlaczego zapamiętał jako słodki, pachnący słońcem, szaleństwem, zielenią i hiszpańskimi miastami, chociaż w rzeczywistości był rzadki i kwaskowy. Hester marzła po drodze i jedzenie marzło razem z nią. Zszarzałe hamburgery oblewał kleisty keczup, hot-dogi z kiszoną kapustą przymarzały na brzegach — ale Oleg zawsze pochłaniał je bez słowa. Ich stan mu nie przeszkadzał.

Pewnego dnia Hester zastała go całego roztrzęsionego z pustym wiaderkiem po farbie w rękach. Wcześniej napełnił je wodą z hydrantu na dole, przy bojlerze, wciągnął po schodach na górę i z głuchym chlupnięciem opróżnił na łóżko, a potem gapił się na nie, aż woda zaczęła zamarzać (od tygodnia nie płacił już za ogrzewanie), ale Ludmiła nie przyszła, nie było tej, której pragnął, nie było jego siostry w obcisłej, za małej czerwonej sukience, nie przytuliła go, nie poczekała, aż wszystkie niezwiązane z nią wspomnienia się ulotnią i zostanie tylko ona.

Tylko Hester się zjawiła.

— O, kurwa… — rzuciła lakonicznie.

Oleg zwinął się w kłębek na podłodze.

Ale Hester wiedziała, o co chodzi, rozumiała go, pojmowała wszystkie jego zachowania. Nie wiedziała skąd, ale po prostu go znała. Usiadła przy nim i opowiedziała mu o pewnej nocy, kiedy obudziła się na cmentarzu, z bambusowej łodygi wyciągnęły się ku niej szare palce, a jej nozdrza wypełnił zapach śmierci. Nie rozumiał, czemu tak bardzo ją to zasmuciło, ale słuchał. Umiał słuchać, przyjmować. Wiedziała, że muszą być inni, lecz nigdy nie próbowała ich szukać. Nie zniosłaby drugi raz tej woni. Za to od czasu do czasu ktoś z nich ją znajdował — i nienawidziła ich za to, za ten ich zapał, za piękno miasta, o którym jej opowiadali, podczas gdy ona wiedziała, że wcale nie jest piękne, tylko zimne, ponure i przeżarte przez robactwo, które nieustannie próbuje ją dopaść. Nie umiała dostrzec lśniącego cudu, który oni widzieli, i obrzucała ich wyzwiskami.

— Co widziałaś po mnie? — zapytał Oleg.

Zadrżała i łza skapnęła z jej podbródka na mokrą podłogę.

— Nic… — wysyczała. — Nie zniosłabym tego. Wzięłam pigułki, osiem na raz. Chciałam mieć pewność, że nie będę śnić. Połknęłam tyle, żeby na pewno nie przejść; żeby to coś mnie nie dotknęło. I to zostało we wnętrzu swojego drzewa.

* * *

Tak najczęściej kończyły się próby rozmowy, które Oleg rzadko podejmował. Zwykle zostawiała sok i jedzenie obok jego leżącego ciała, wychodziła i zamykała za sobą drzwi. Dorobił jej klucz — w pewien wyjątkowo piękny dzień, kiedy wyszło słońce, a ona przyniosła mu zupę krabową z odległego (i z całą pewnością mitycznego) baru. Spodobało mu się to mosiężne cudeńko. Klucz był ciepły w jej dłoni. Jednakże nie wszystkie dni były takie przyjemne. Najczęściej przez bite dziewięć godzin wpatrywał się tępo w łóżko i prosił Miłę, żeby przyszła. Zaraz przyjdzie, myślał. Teraz. Teraz. Ale nie przychodziła. Nigdy nie przychodziła.

Przysypiał przy każdej okazji, aż w końcu jego ciało tak znużyło się snem, że kiedy w ogóle udawało mu się zasnąć, miał wrażenie, że leży przysypany popiołem. Marzył o tabletkach Hester, ale wiedział, że zabrałyby mu sny, a do tego nie mógł dopuścić. Swoich leków nie brał od tygodni. Nie pomogło: Ludmiła wciąż nie materializowała się w nogach łóżka.

Wzywał ją we śnie i na jawie, pływał tą makabryczną łódeczką w tę i z powrotem po śmietankowej rzece i wołał ją po imieniu. Tam również się nie pojawiła. Stracił ją na zawsze, w sposób bardziej ostateczny niż w dniu, kiedy się utopiła. Dziewczęta z warkoczami splecionymi w sieć przerywały łowienie ryb, żeby mu się przyglądać, kiedy wykrzykiwał jej imię, zdzierał sobie gardło, aż w końcu tracił głos i mógł tylko szeptać je gwiazdom.

46
{"b":"163415","o":1}