* * *
— Pamiętasz, kiedy matka pierwszy raz dała nam kawior? — pyta Ludmiła. — Ja pamiętam, jaki był czerwony. Ikra pękała mi na języku i cały ten złocisty rybi olej spływał do gardła. Był przepyszny, taki słony… jakby to nie były jajeczka, tylko małe banieczki pełne łososiowych łez.
Oleg marszczy brwi.
— To było przed moim urodzeniem. Nie mogło mnie przy tym być.
— Och… — Jej piękne czoło marszczy się. — No tak, naturalnie. Czasem zapominam.
— Wiem. — Spieniona rzeka przepływa obok nich i Oleg ma wrażenie, że widzi w niej otwierające się oczy, ciemne rybie ślepia. — Pamiętam, jak opowiadałaś mi historię o krainie umarłych — mówi dalej, chcąc pocieszyć Ludmiłę. — Powtórzyłem ją matce, a ona na miesiąc zabrała mi wszystkie książki. Pamiętam też, jak oświadczyłem się tej dziewczynie, Polce. Szepnęłaś mi wtedy do ucha, że ona nie ma żółtego płaszcza przeciwdeszczowego i że tosię musi źle skończyć.
Ludmiła przekrzywia głowę.
— I co, nie miałam racji?
Wciąż ma drobinki śniegu we włosach. Oleg zaczyna podejrzewać, że tenśnieg nigdy się nie stopi.
— Dopłyniemy dzisiaj? — pyta. — Tam, dokąd zmierzamy?
— Chyba tak. Mam nadzieję, że nie masz lęku wysokości.
Ludmiła długo milczy. Oleg gładzi ją po kolanie, delikatnie, cnotliwie.
— Gra w „Czy pamiętasz?” jest taka dziwna… — Miła wzdycha. — I taka przyjemna. Jedyna możliwa odpowiedź brzmi „tak”, bo „nie” od razu przerywa zabawę. Pamiętasz, jak odeszłam? Od tej dziewczyny z Brooklynu i od ciebie?
— Tak. Przepraszam. Mówiłem już, że jest mi przykro.
— Nigdy cię nie interesowało, dokąd wtedy poszłam? Nie przyszło ci do głowy, że istnieje jakiś książę cholery?
— Nie umarłaś na cholerę — wytyka jej Oleg.
— No to książę topielców. Z niebieskim parasolem. Może mnie pocałował. Może miał zimne usta.
Oleg waży jej słowa. Coś takiego nie przyszło mu wcześniej do głowy, ale teraz ta perspektywa niezbyt go niepokoi. Umarli trzymają się w swoim gronie, a poza tym nigdy się nie spodziewał, że dowie się o wszystkich romansach siostry.
— A tak było? — pyta.
Miła wzrusza ramionami.
— Nie.
— Tęsknię za tobą — chrypi Oleg przez ściśnięte gardło. — Brakuje mi twojego sposobu mówienia o różnych rzeczach. Bez ciebie świat przewraca mi się do góry nogami.
Ludmiła potrząsa głową, jakby chciała oczyścić ją ze śmiecia, opróżnić ze wszystkiego, co zakłóca spokojny przepływ wody.
— To dla mnie… trudne — mówi.
— Mnie też nie jest łatwo! To miejsce jest obłąkane, piękne, ale… nienormalne. Mimo to musiałem tu wrócić! Ty jesteś tutaj, nie w domu. W domu zrobiło się bez ciebie zimno, sypiam na podłodze, bo nie mogę znieść myśli o sypianiu w naszym łóżku. Hester… Ty jej chyba nie znasz, taka z krótkimi włosami, jak u chłopaka… To ona nie chciała tu wracać. Przynosi mi czasem sok pomarańczowy i zimne hamburgery, kiedy nie mam siły wyjść i czegoś sobie kupić. Wiem, jak to brzmi, jak fatalnie, ale ja się dobrze czuję. I nie przeszkadza mi, że teraz to ja dociebie przychodzę, zupełnie mi nieprzeszkadza. Tak jakbym był teraz twoimduchem. Mogę ci być wierny, tak jak tymnie. Naprawdę mogę.
— Rzeczywiście, wierność jest ważna. To jedno z kryteriów wyboru.
— Że co?
— Dziwne… — mruczy pod nosem Miła. — Wioska księżycopijców została zniszczona, a te rozchwierutane chatynki na patykach przetrwały. Jak to możliwe? Ostrzał był przecież niewiarygodny: kanonada z osich dział, złote chmury, a potem jasnozielone rakiety ryjkowców, które wgryzały się w fundamenty. Płakałam. Pamiętam, jak płakałam. Od początku chodziło o wierność; zawsze to rozumiałam. To dlatego wybuchła wojna. To dzięki niej tak wiele się nauczyłam. — Spogląda na Olega. Po pięknych, wyrazistych kościach policzkowych płyną łzy. — Wiem, że jesteś mi wierny. Dlatego sprowadziłam cię na swoją łódź i trwam przy tobie. Kiedy wojna przemówiła bombami jak żuki, powiedziała, że wierność należy nagradzać wiernością. To trudniejsze niż się wydaje. — Przekrzywia głowę, jakby z powagą rozważała jakiś wyjątkowo złożony problem. Nagle przestaje płakać. — Zastanawiam się, jak długo to ciągnąć — dodaje rozmarzonym tonem. — Jest mi miło, kiedy mnie obejmujesz, kiedy w zimowy wieczór nazywasz mnie Miłą; lubię się do ciebie uśmiechać i widzieć twój uśmiech w odpowiedzi. Lubię to.
— O czym ty mówisz, Miła?
— Jeszcze trochę? Troszeczkę? Tak, chyba jeszcze przez jakiś czas pozostanę twoją siostrą.
Oleg mocniej zaciska palce na złamanym, bezużytecznym wiośle.
— Źle to jednak rozegrałam — mówi dalej Ludmiła. — Znudziło mnie powtarzanie stale tych samych słów i przemilczanie innych, znudziło mnie noszenie masek. Trudno mieć do mnie o to pretensje, taka już moja natura i muszę za to zapłacić wysoką cenę. Nie jestem twoją siostrą, Oleżka. Być może nie powinnam była ubierać się w taki sposób, żebyś tak właśnie pomyślał, ale, prawdę mówiąc, wcale nie jestem sympatyczna.
— Proszę cię, Miła, nie mów tak. Nie mogę tego słuchać.
— Ale to okrucieństwo, utrzymywać cię w złudnym przeświadczeniu, że ona tu jest! Nie wiedziałam, że nie zauważysz różnicy. Zabawa jest nic niewarta, kiedy ty nawet nie podejrzewasz, że się bawimy. Okrucieństwem było pokazanie Hester dłoni umarłych, kiedy nie było przy niej nikogo, kto osuszyłby jej łzy. Dostałam nauczkę, więcej tak nie zrobię. Uczę się.
— Nie chcę tego słuchać. Dopiero co tu przybyłem. Daj mi położyć głowę na twoich kolanach i opowiedz mi o parkach umarłych.
— Martwię się o ciebie, Oleżka. Wydaje mi się, że źle z tobą. A ja cię kocham i chcę, żebyś był zdrowy.
— Nie… — jęczy Oleg.
Miła ściska rączkę parasolki. Ośnieżone włosy opadają jej na ramiona.
— Spójrz na mnie, Oleżka! I posłuchaj. Jestem… czymś innym. Takich jak ja nazywa się pecia.Jestem… maszyną, w pewnym sensie. Zbudowaną ze śniegu, srebra i ości rzecznych ryb. Pokrywa mnie patyna kopuł. Składam się z twoich wspomnień z dzieciństwa, z Nowogrodu i Połchowa, z dziewczynki w czerwonej sukience, z surowych zim. Zostałam stworzona specjalnie dla ciebie. Jest takie miejsce, w którym powstają takie istoty jak ja. Nie ma we mnie prawdziwych kości ani krwi, są jednak rzeczy białe i czerwone, takie jak kości i krew być powinny.
— To jakiś absurd. Jesteś prawdziwa. Mogę cię dotknąć.
— Tak, jestem prawdziwa. Jestem żywa i ciepła i dlatego nie mogę być Ludmiłą. Ale… — Miła opiera parasolkę o reling; lisy cicho pochrapują. Skrada się do Olega, włosy wloką się za nią po dnie łodzi. — Ale ją pamiętam. Pamiętam to, co ty z niej zapamiętałeś. Znam historię księżnej cholery i mogę ci ją opowiadać tak często, jak zechcesz. Pamiętam dziewczynę z Brooklynu, którą upatrzyłeś sobie na żonę. Pamiętam przynoszone przez nią kwiaty pomarańczy; ich zapach w naszym domu przyprawiał o mdłości. Skonstruowano mnie w taki sposób, żebym pamiętała. Cała składam się z pamiętania.
— Kto cię zbudował? — Oleg siedzi odrętwiały, jedną rękę zwiesił w mleczną wodę, gardło ma zaciśnięte jak pięść.
Ludmiła uśmiecha się i obejmuje rękami kolana.
— Palimpsest. Myślałeś, że cię nie kocha? Że się nad tobą nie lituje? Myślałeś, że ja cię nie kocham? Jestem w równym stopniu Ludmiłą i tym miastem. Pamiętam, jak miałeś czternaście lat i płakałeś rozdzierająco w moich ramionach, kiedy naśmiewała się z ciebie ta dziewczynka z krótkimi kasztanowymi włosami. Pamiętam powozy na mojej skórze i wojnę w moich trzewiach. Mogę jednak uśmiechać się do ciebie ustami Miły, opowiadać ci jej historie, nawet pachnieć jak ona, żeby wynagrodzić ci rzeczy, do których tęsknisz i krzyczysz po nocach.
Olegowi pocą się dłonie. Nie chce znać odpowiedzi. Nie pytaj, nakazuje sobie, i próbuje zacisnąć krtań wokół tych słów. Pytanie jest jednak zamkiem szukającym klucza, którym jest ona, i Oleg nie może się powstrzymać od zadania go, mimo że ma smak Wołchowa — mulisty, gloniasty, zimny, a on nie chce, nie chce wiedzieć, nie chce myśleć ani być, tylko zagrzebać się w niej, w tym czymś, co jest do niej łudząco podobne i w zupełności mu wystarczy. Pytanie jednak wyrywa mu się wbrew woli, a on może tylko patrzeć na nie bezradnie — jakie jest brzydkie i żałosne, jakie wstydliwe, jak bardzo typowe dla niego: