Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wewnątrz znajduje się skrawek papieru, elegancko przycięty i gruby jak płatek fiołka, na którym zamaszystym charakterem pisma (który może należeć tylko do Casimiry) skreślono trzy nazwiska:

Oleg Sadakow

Amaya Sei

Ludovico Conti.

Przypomina sobie dziewczynę o niebieskich włosach, mężczyznę z poplamionymi palcami i mężczyznę z kluczami przy pasku. Nie wie, czy te obrazy zawdzięcza swojej pamięci, czy pszczołom; nie potrafiłaby już ich rozróżnić. Jej umysł przeskakuje sam siebie w poszukiwaniu logiki i sensu.

Pszczoły wylatują z niej napędzane jej wolą. Ich buczenie wśród ciemnych ulic brzmi jak powtarzane szeptem imiona.

Dwa

Tak

Rzeczy, które są szpetne: znamiona, niewierność, intruzi w kuchni. Nadmiar światka słonecznego. Szwy. Brakujące zęby. Goście, którzy się zasiedzieli.

Miała na imię Clara. November mieszkała u niej przez cztery dni. Piątego dnia znów się kochały — skromne, smętne pożegnanie; po tym wszystkim nieuczciwie byłoby to nazwać czymś więcej. Clara miała zamknięte oczy, kiedy November ją całowała, zawzięcie zamknięte, aż powieki marszczyły się jej z wysiłku.

November zdawała sobie sprawę, że dla większości z nich obcowanie z nią jest trudne do zniesienia, zwłaszcza teraz, z tą oszpeconą twarzą i brakującymi palcami. Nikt inny nie był tak okaleczony, nikt nie musiał ponosić takich kosztów. Przykro było na nią patrzeć. „Nie mogę na ciebie patrzeć”, powiedziała Clara, kiedy już wypłukały jej z włosów krew. November doszła do wniosku, że lepiej odejść, dopóki niebo jest jeszcze porażająco niebieskie, a Clara cicho pochrapuje. Nie chciała znów oglądać grymasu politowania i zawodu na jej miłej buzi. Uciekła, okutawszy twarz kapturem jak trędowata.

Clara była jednak dla niej dobra. Miała niesamowity, filigranowy serwis herbaciany z litego niebieskiego agatu, który jeden z kochanków przywiózł jej z Iranu. Kochanek z dawnych czasów. Clara nalewała jagodowej herbaty do maleńkich filiżanek i nacierała palce November olejkiem z witaminą E, chociaż nie było to konieczne. Robiła kanapki z kurczakiem i przynosiła pomarańcze z targu. Po dwóch dniach udawało jej się już nie patrzeć przy jedzeniu na okaleczoną dłoń November. Mówiąc, zniżała głos, jakby mieszkanie mogło je podsłuchać.

— Wiesz, kim jest Casimira? — zapytała ją November szeptem trzeciego dnia, przy herbacie i lukrowanych piernikach.

Miała gorączkę, w jej umyśle — zdominowanym przez Casimirę i obrazy tamtego domu — wszystkie tłoki pracowały pełną parą. Z trudem przypomniała sobie poranny spis, tak bardzo drażniła ją tętniąca w uszach krew i rozbrzmiewający w nich upiorny sopran.

— Słyszałaś jej imię? No wiesz… tam?

Nie podobało jej się, że zaczyna wyróżniać to obojętne „tam” w głowie, ale nazwa tajemnego miasta raniłaby jej usta jak cienki nóż.

Clara postukała błyszczącymi paznokciami w filiżankę i spuściła wzrok. November już się nauczyła, że nie cierpi o tym rozmawiać. Wolała niemą komunię, porozumienie bez słów, wymianę znaczących spojrzeń ponad rozległą otchłanią.

— To ta od robactwa, prawda? — spytała. Kolczyk w języku nerwowo zaklekotał o zęby.

— Tak.

— Nie znam jej. Słyszałam to imię, ale nigdy jej nie poznałam, jeśli o to pytasz. Nikt jej nie lubi. Wydaje mi się, że ona ma coś wspólnego z tą wojną, o której wszyscy w kółko gadają.

November uniosła brwi, w roztargnieniu pocierając kikuty palców.

— Nic nie wiem! — warknęła Clara. — Wojna się skończyła. Tutaj mamy wystarczająco dużo takiego syfu, tam powinno być inaczej. Przyjemniej. Ładniej.

— Ładniej. Z tym się zgodzę.

— Ty tak mówisz przez te palce… I twarz. — Głos Clary wzniósł się niebezpiecznie, jak wazon, który zaraz spadnie i się roztrzaska.. Zmrużyła szare oczy. — Nam wszystkim tam jest lepiej. Łatwiej. To najpiękniejsze miejsce na świecie: wszędzie kwiaty, perfumy, klejnoty. Byłam kiedyś na balu, na którym wszyscy nosili kościane maski… Czaszki, wszędzie czaszki tańczące walca przy dźwiękach skrzypiec, na których grały dziewczynki bez twarzy. Kandelabry ociekały kryształami… Wszyscy rzucali się je łapać, kiedy skapywały na ziemię! One przynoszą szczęście, wiesz? Ja miałam czaszkę roka, wysadzaną setką kamieni księżycowych… Wiesz, co to jest rok?

— No pewnie: wielki biały ptak, który zjada słonie.

Dzieci bibliotekarzy rzadko napotykają tajemnicę, której nie umiałyby nazwać. Dumna z siebie November uśmiechnęła się półgębkiem.

— A ja nie wiedziałam. Musiałam zapytać mężczyznę z czaszką aligatora. Opowiadając mi o słoniach, rozwiązał wstążki mojej sukni, która zsunęła się na ziemię, a on przycisnął zęby do mojego dzioba, nazywał mnie „corazon” i tak natarczywie mnie całował, że nie mogłam złapać tchu. Tańczyłam naga wśród mężczyzn w wysadzanych klejnotami czaszkach, a oni podnieśli mnie, karmili czekoladkami, poili niebieskim szampanem… — Clara zatraciła się we wspomnieniach. Uniosła ręce do szyi, oczy miała wielkie i błyszczące. Spojrzała na November, szukając u niej potwierdzenia, ale oszpecona twarz gościa sprowadziła ją na ziemię, do stolika z herbatą. — Przykro mi, że dla ciebie to takie straszne — wysyczała. — Przykro mi, że straciłaś twarz i palce, ale nie musisz psuć tego wszystkiego, co ja mam.

November uśmiechnęła się lekko. Czy ona również pójdzie pewnego dnia na bal i założy kościaną maskę? Czy Casimira ją tam zabierze? Czy będą razem tańczyć pod ociekającym kryształami kandelabrem? Czy każe jej za to zapłacić kciukiem?

— Wiesz, co masz na skórze? — spytała November, rozpaczliwie usiłując zmienić temat. — Jaką część miasta?

— Nie, oczywiście, że nie. Nikt tego nie wie, dopóki łut szczęścia nie sprawi, że trafi w pobliże tego miejsca. Ale jaka jest na to szansa?

— To jej dom, Claro. Casimiry. Nosisz go na brzuchu. To ogromny dom, żywy. Zaprosiła mnie do środka…

— Nie chcę o tym słyszeć! Obracam się w zupełnie innych kręgach niż ona i te kręgi nie chcą mieć z nią nic wspólnego.

November machnęła przepraszająco ręką — tą, której niczego nie brakowało i na którą łatwiej było patrzeć. Wzięła głęboki wdech. To było najważniejsze pytanie. Jedyne. Spadło między nie jak mały meteoryt i legło na stole, dymiąc i psując przyjemność z herbaty.

— Jak myślisz, jest jakiś sposób na to, żeby przenieść się tam za dnia? Emigrować? Na stałe?

Clara wyszczerzyła zęby w uśmiechu i w jednej chwili powróciła cała jej zwiewna uroda, ukryta do tej pory wśród gniewnych zmarszczek i bruzd. Pochyliła się nad stołem, podniosła rzucony przez November meteoryt i patrzyła, jak lśni.

— Są różne teorie… Wiesz, tak naprawdę, to nikt nie wie na pewno. Nie ma żadnego… podręcznika. Parę razy słyszałam, że ktoś coś takiego pisze, że chce to opublikować jako zwyczajną powieść… Tylko my byśmy wiedzieli, czym jest naprawdę. Przejrzelibyśmy na wylot te wszystkie zmyślone postaci i naiwne zwroty fabularne. Rozpoznalibyśmy elementarz.

— I co się stało?

Clara zachichotała — był to niepohamowany, osobliwy dźwięk, bardziej niż kobiecy śmiech przypominał paniczny, histeryczny chichot zwierzęcia.

— Jak by ci to powiedzieć… Z dzikim zapałem spalili wszystkie magazyny, w których był przechowywany elementarz. Odbyła się wymiana korespondencji, akcje zmieniły właściciela. Nikt nie chciał tego opublikować, nigdy, za żadne skarby, nie mogło być żadnej wzmianki o mieście… Jest taki Chińczyk. Nosi okulary. I ma siostrę. Właściwie, jak na to spojrzeć tak z dystansu, to jest nawet zabawne, jak jakieś udziwnione West Side Story.Ona chciałaby tam wszystkich wpuścić, a on pierwszy podłoży ogień pod książkę, która choćby wspomni o tym mieście.

November napiła się herbaty i na moment oszołomił ją błękit jej smaku. Przypomniał jej się brat Xiaohui, wiecznie przeczesujący Internet i niskonakładowe gazetki, żeby wymazywać z nich nawet najmniejsze wzmianki o mieście.

42
{"b":"163415","o":1}