Dostały ciasteczka z wróżbą — nie były zawinięte w celofan, ale świeżutkie, prosto z pieca, brudzące tłuszczem rachunek. Przełamały ciasteczka i Xiaohui wskazała skinieniem głowy żonę właściciela.
— Mama codziennie je piecze — szepnęła. — Wkłada do nich bzdurne przepowiednie, związane z tym, o czym myśli przy pieczeniu. „Ach, jaka gęsta jest ta dzisiejsza mgła! W prowincji Jiangxi mgły są rzadsze”. Albo: „Mam uczulenie na mleko”. I tym podobne. Ludzie mają ją za wariatkę, ale kupują ciasteczka tuzinami.
— A ty co o niej myślisz?
Xiaohui wzruszyła ramionami.
— Jest moją matką. A w Jiangxi naprawdę była ładna pogoda.
November zerknęła na trzymany w ręce skrawek papieru.
„Czyż moja córka nie jest słodka?” — przeczytała.
Nie była, jak przekonała się November, całując ją przed restauracją, pod blaknącymi konstelacjami gwiazd. Smakowała mąką i solą. Przycisnęły się do siebie, uciskając piersi pod wilgotnymi od mgły płaszczami; wrażenie było w połowie bolesne, w połowie przyjemne. Xiaohui zaprowadziła November do mieszkanka nad sklepem spożywczym. Rzuciły się na siebie tuż za progiem, niezdarnie, jak zwierzęta, zbyt rozpalone, żeby się bawić w subtelności. Xiaohui przygryzła dolną wargę November. Połączyłaje krew.
— Potrzebujesz mnie — wyszeptała bez tchu Xiaohui. Wciągnęła November na siebie i wcisnęła jej ręce pod pasek spodni, żeby tam ugniatać i drapać pewne miejsca. — Potrzebujesz mnie.
— Chciałaś chyba powiedzieć „Potrzebuję cię”? — szepnęła jej do ucha November.
— Nie… — sapnęła Xiaohui. Wygięła plecy w łuk i zadarła brodę, podstawiając się do pocałunku, do zapadnięcia się w nią, do pożarcia. — Zobaczysz. Zobaczysz.
* * *
Xiaohui odpływała w sen (jedną dłonią zakryła sobie oczy, teraz już czarne i uczciwe, drugą, otwartą i miękką, położyła na cienkiej studenckiej pościeli), a November wpatrywała się w mrok. Nie spała. Nie była to żadna nowina w jej uporządkowanym świecie: związki międzyludzkie wymagają wiele czujności i uwagi. Trzeba je podtrzymywać, świadomie umacniać. A inni ludzie zajmują tyle przestrzeni, pochłaniają tyle czasu… To męczące. Tak było lepiej: od czasu do czasu wypad do Chinatown, do miasta Świętego Franciszka, który jest opiekunem dzikich i zbłąkanych zwierząt. Tak było lepiej, ale później miała niespokojne sny.
Delikatnie pogładziła wewnętrzną stronę uda Xiaohui, na której widniało znamię — okrutnie wyraziste, jak tatuaż: pajęcza sieć niebiesko-czarnych linii, przecinających się nawzajem, zakrywających pory jej skóry, ostro łamanych lub łagodnymi łukami wybiegających na gładką, czystą skórę. Można by pomyśleć, że to stwardniały jej żyły, sczerniały i stały się czymś więcej niż żyłami, jakby uparły się wymknąć poza granice ciała właścicielki. Wtulona w szyję kochanki Xiaohui mruknęła coś przez sen — coś o zbiorach zbóż w czternastowiecznym Awinionie.
— To wygląda jak plan miasta — szepnęła November i przykryła znamię dłonią. Jasna skóra Xiaohui wydawała się wtedy nienaruszona.
Trzy
Senny żywot zamka i klucza
W mieszkaniu Olega nie było niczego, co nie byłoby schowane i zamknięte na klucz, ukryte bezpieczniej niż niejeden skarb, niejedno serce. Nawet słabe światło wysokiej, przykurzonej lampy, zbrązowiałej na brzegach jak stare jabłko, było spętane i zamknięte na zamek, łańcuch i zasuwkę. Nie mogło opuścić pokoju. Świeciło tylko tutaj i tylko dla Olega. Dla nikogo innego.
Oleg był ślusarzem. Oficjalnie specjalizował się w dorabianiu kluczy, prywatnie zaś był zapalonym kolekcjonerem wszelkiego rodzaju zamków.
Nieco mniej pasjonował się kluczami, chociaż również je kolekcjonował. Dobierał je jednak nie do zamków, do których zostały stworzone — nowy do nowego, stary do starego, mosiądz do mosiądzu, karta do czytnika, jak mógłby to robić przeciętny ślusarz — lecz do tych, do których, jak czuł, tęsknią w głębi swych metalowych serc. Zardzewiały żelazny klucz z główką przyozdobioną łbem ryczącego lwa powiesił obok lśniącego zamka hotelowego na kartę magnetyczną, którego dwie lampki — czerwona i zielona — dawno zgasły. Pospolity stalowy klucz do pierwszych lepszych drzwi wejściowych trzymał razem z najpiękniejszym z zamków, szczerozłotym, z wypukłym deseniem lilii na powierzchni i złożonym systemem bolców i zapadek w środku. Tylko Oleg słyszał ich płaczliwe nawoływania; tylko on wiedział, jak cierpią, nie mogąc się połączyć.
Słabo pamiętał Nowogród, w którym się urodził i przeżył krótkie dzieciństwo. Wydawało mu się, że w ogóle niezbyt długo pozostawał dzieckiem; z pewnością, gdyby to był ważny okres w jego życiu, lepiej by go zapamiętał, prawda? A zostały mu tylko pojedyncze obrazy, jakby kiedyś spędził wakacje w Nowogrodzie — jak zdjęcia, pocztówki, pamiątki. Naprawdę urodził się dopiero po tym, jak się wyprowadzili i niczym para unosząca się znad filiżanki z herbatą popłynęli do Wiednia, Neapolu i wreszcie Nowego Jorku. Ulatniali się z kolejnych miast cicho, dyskretnie, jakby nie chcieli wzburzyć powietrza. Szukał w pamięci choćby jednego słowa, które usłyszał od matki w pociągach lub na statkach łączących dwa niedopasowane bloki jego życia, ale przypominał sobie tylko jej zimne, białe ręce i akwamaryn na złotym łańcuszku, który nosiła na szyi, twardy, przezroczysty, kolebiący się w rytm kołysania pociągu. Zdjęcia. Pamiątki.
Mimo to Nowogród wciąż tkwił w jego sercu — obcy twór, ukryty jak klucz. Jak przez mgłę pamiętał rtęciowy nurt Wołchowa i białe kopuły, przykryte śniegiem jak pękate cebulki czosnku. Wszystkie te cerkwie były jednak dla niego bezimienne — nie umiał znaleźć imion ich świętych patronów w swoim zapominalskim sercu i za ten grzech pokutował życiem wśród zamków. W Nowogrodzie w jego głowie wszystko było białe i szare, nawet skrzypkowie na Orłowskiej: ludzie bez krwi, grający na instrumentach z popiołu. Białe wahadło Nowogrodu kołysało się w nim, kiedy z narzędziami w rękach ślęczał nad zamkami piękniejszymi i bardziej złożonymi niż wspomnienia.
Mieszkał w Nowym Jorku, lecz Nowy Jork Olega Sadakowa nie był tym samym Nowym Jorkiem, w którym mieszkali inni ludzie. Sam doglądał tego sekretnego miejsca, odbitego na rewersie miasta jak sygnatura rzemieślnika, który je stworzył. Czołgał się i skradał przez nie na czworakach — i nasłuchiwał, bo słuch miał Oleg wyśmienity, lepszy niż króliki, konie i kasiarze.
Problem polegał na tym, że Nowy Jork był sławny. Oleg widział go już w Nowogrodzie; tak często go fotografowano, filmowano i rejestrowano, że wszyscy znali jego nazwę, zarys, kształt jego ciała. Napisano o nim tak wiele książek; tak wielu ludzi pokochało go i w nim mieszkało, a ich ubrania przesiąkły wonią jego piżma; tak wielu jadło jego pokarm i piło jego wodę; tak wielu wychwalało jego cnoty, głosząc je jak ewangelię nowego świata — że miasto z nieskończoną powolnością rozpłynęło się, rozwiało w pył, przestało istnieć. To, co wznosiło się obecnie na Manhattanie, było już tylko srebrno-białym echem milionów wszystkich tych próżnych słów, powidokiem nieskończonej liczby fotografii i filmów objawiających jego istnienie wszystkim, którzy mogliby jeszcze nie doceniać jego wspaniałości. Było potworem, odbiciem w baśniowym zwierciadle (błyszczącym, lecz fałszywym), sobowtórem, golemem z topornie wyrytym na czole napisem „Nowy Jork”.
Nikt tego nie zauważył.
Oleg wycofał się z rozłożystych ramion tego miejskiego olbrzyma i skoncentrował wyłącznie na zamkach. Wpuszczał ludzi do miejsc ukrytych i oczywistych, takich, które były ich własnością, i takich, w których nie mieli prawa przebywać, do domów kochanków, do sklepów, pokojów hotelowych i porzuconych budynków. Było mu to obojętne; chciał tylko dotykać zamków i wyszukiwać klucze, za którymi płakały. Widział nieskończone miasto zamków, ze wszystkich stron oplatające i przenikające czarno-białego molocha. Późną nocą wyobrażał sobie czasem, że mógłby zajrzeć w głąb jednego zamka i zobaczyć wszystkie inne, ustawione w nieskończonym rzędzie i otwierające drogę do stu tysięcy domów, do Hudsonu, do Atlantyku. Prawie widział wtedy spienione fale oceanu.