Ludo zabierał go na spacery po ruinach i chociaż nie mógł mówić, ich pocałunki były swobodne i szczere wśród cyprysów, dębów i winorośli, a światło… Światło w tych miejscach było nieprawdopodobnym światłem poddasza niebios. Ach, jakie lampy im przyświecały, jakie lampy i jaki śmiech.
Signe-de-Renvoi
Z rynku Signe-de-Renvoi rozciąga się widok na wodospad, którym Albumina nurkuje w głąb ziemi. Okalają go figowce i drzewka granatów, dzięki czemu powietrze zawsze jest tu rześkie i słodkie. Na rynku odbywają się tańce; gdy spódnice wirują pod wysoko, wysoko zawieszonym księżycem, nie ma widoku, który mógłby się równać z migającą pod nimi niebieską koronką. Piękna, łagodna kobieta w stosownym wieku pilnuje, żeby w kieliszkach nie brakowało szampana warzonego z gruszek i przemrożonych winogron. Ma tak długie włosy, że dwa razy oplata ciało warkoczami, które wystarczają jej za cały przyodziewek. Ma również zaprzyjaźnionego zwierzaka — starego, dostojnego tygrysa, który dawno już stracił pazury i zęby. Jest reliktem dawnych, prawdziwych tygrysów, pamiątką minionej ery, w której wielkie koty znały się na arytmetyce, układały heksametry daktyliczne i z dworu snów władały dżunglą.
Kobieta nie pamięta swojego imienia. Sprowadziłem ją tutaj dawno temu, a kiedy umarła, sporządziłem jej kopię, po niej drugą i trzecią. Za życia nie umiała mówić, nie uznałem więc za stosowne obdarzać mową jej kopii, dlatego porozumiewamy się wyłącznie niemym językiem kochanków. Czasem myślę sobie, że to w jej imieniu i na jej cześć wojna odebrała mowę co drugiemu z moich poddanych — lecz to na pewno tylko moje wyobrażenia.
A tygrys nadal żyje. Nie umiem tego wyjaśnić, ale czuję się z nim blisko związany, jak ze starym druhem. Obaj jesteśmy długowieczni, my, stare koty. My z dworu snów.
Nie wiem, dlaczego to wszystko zrobiłem. Nie zawsze wiem, dlaczego zachowuję się tak, a nie inaczej. Ktoś to w ogóle wie?
Nie umiem się z nią rozstać.
Jest tu dzisiaj, tańczy nago; rozwiązała warkocze, które wirują wokół niej jak czarne węże. Oglądam ją z ciała sympatycznego mężczyzny z łańcuszkiem od zegarka kieszonkowego, widzę ją jego ojcowskimi oczyma, przez pryzmat jego wieku i mądrości. Tańczę z nią za pośrednictwem jego stóp i szepczę do jej perfekcyjnego ucha imię, które ja znam, a które ona zgubiła jak kolczyk:
„Chanthou, Chanthou najdroższa. Moja żono”.
* * *
Ludovico ogląda wioskowe tańce. Chciałby się przyłączyć, ale wydaje mu się, że byłoby to nie w porządku. Stoi przy pomoście i czeka na Olega z sobie tylko właściwą cierpliwością.
Czyli niezbyt wielką, upomina się w duchu. Ale dla Olega się postaram.
— A dla mnie nie? — słyszy głos ponad trawami.
Spodziewał się go, był przygotowany na jego dźwięk, wyobraził sobie jego ciężar na rzece i doszedł do wniosku, że go wytrzyma.
Obok niego stoi Lucia w żółtej sukience, sukience z epoki Ostii i kanapy w kolorze orzechów hikorowych. Jej skóra ma płowy jak u lwa odcień, jej włosy tworzą burzę rozpuszczonych ciemnych loków. Ludo się nie odzywa. Nie może. Kikut języka wciąż go boli.
Nie jesteś Lucią, myśli. Nie drocz się ze mną, proszę. Nie jesteś nią.
— Oczywiście, że nie — odpowiada Lucia, zupełnie jakby przemówił na głos. — Ona by tu nie przyszła. Woli bardziej… modne okolice.
Podchodzi i przytula się do niego z naturalnym wdziękiem dawno poślubionej kobiety i nawet jeśli nie jest prawdziwa, to ich pocałunek — długi i głęboki — już taki jest. Ludo czerpie z niego ogromną przyjemność.
— Nie jestem Kalipso, jeśli o tym myślisz — mówi ona.
Ludo śmieje się, chociaż wcale nie jest mu do śmiechu; głos mu się łamie, dźwięczy jak rozbity talerz. Nawet teraz Lucia jest kopią doskonałą, kiedy podsuwa mu to klasyczne odniesienie jak prezent, jak usprawiedliwienie.
— Nie zamierzam oferować ci nieśmiertelności i miłości aż do burzliwego zgonu biegunów magnetycznych w zamian za twoje człowieczeństwo. Taki wybór nie istnieje. Jestem uczciwym miastem, z tymsię chyba musiszzgodzić.
Ludo kiwa głową i bierze ją za rękę. Idą brzegiem rzeki.
— Chcę dać ci to, czego potrzebujesz, Ludo. To dla mnie ważne, ponieważ spodziewam się, że wkrótce się zaprzyjaźnimy i nasza przyjaźń przetrwa bardzo długo. Oddałeś za mnie swój głos, jak syrena z baśni. Przyznaję, zauroczyłeś mnie. Uwiodłeś. A teraz jesteś tak blisko… Jakby to była Wigilia. Nie czujesz tego?
Ludo bezradnie kiwa głową; nic więcej zrobić nie może. Milczą. Lucia puszcza kaczki na wzburzonej mlecznej rzece — jeden kamień, drugi. W końcu prostuje się, wspina na palce i spogląda mu w oczy. Jest taka młoda, ma takie gładkie czoło, bez jednej gniewnej zmarszczki.
— Jesteś gotowy? — pyta mocnym, stanowczym głosem. — Kocham cię. Kocham cię od dziewięciu lat i wiedziałam, że to było dziewięć, a nie osiem, ale powiedziałam osiem, żeby ci zrobić przykrość. Tamto lato w Ostii było esencją tego, czym jesteśmy; było świetliste, ciepłe i miało kolor orzechów hikory. To, co zrobiłam, było szaleństwem, było obłędem, ale w żaden sposób nas nie dotknęło, nie przeniknęło przez ściany do naszego legowiska. Tam zawsze należałam tylko do ciebie i byłam z tym szczęśliwa. Jestem twoją bestią, a ty moim świętym. Wybaczam ci, bo tak postępują szlachetne bestie, a ja taką właśnie jestem. Bestie potrafią także zapominać. Nie umieją tylko odczuwać smutku świętych. — Całuje go. Jej piersi są ciepłe i miękkie, kiedy się do niego przytula. — Kocham cię, jestem twoją żoną i wybaczam ci wszystkie grzechy tego świata, wszystkie grzechy, które wymyśliliśmy tylko po to, żeby popełnić je w naszej jaskini. Kocham cię. — Światło w jej oczach zmienia odcień, staje się ciemniejsze i mądrzejsze niż u dawnej Lucii, stare i bezkresne. — Kocham cię, Ludovico. W świecie bez końca. Kocham cię.
Zostawia go i rusza pod górę lekko nachylonym brzegiem, wraca do świateł i tańców. Idzie boso, niosąc sandały w ręce, tak jak wtedy, gdy ostatni raz widział ją w tej sukience. Blask pochodni kładzie się na jej włosach, jak rozgrzeszenie.
Cztery
Łaska Westy
— Nigdy ci nie wybaczę — powiedziała Nerezza, ściskając nadgarstek jednej ręki drugą z taką siłą, że paznokcie zostawiały czerwone półksiężyce na skórze.
Wyszli na kawę, bo nie mogła dłużej wysiedzieć w domu.
Ludo próbował się do niej uśmiechnąć — do swojej dziewczyny-węgorza, zagubionej w mętnej wodzie, kręcącej się po ciemku w kółko.
— Od wielu dni muszę słuchać, jak wasza trójka pieprzy się i śmieje — burknęła Nerezza. — Rzygać mi się chce.
Ludo nie wiedział, co odpowiedzieć.
Dlaczego nie zabrał ich do siebie?
Bo jego dom to dom Lucii, a poza tym miło jest być wśród ludzi, z którymi dzieli się tajemnice: Agostino, Anoud. Nawet Nerezza.
Wyjął notes i długopis i napisał — równym, eleganckim charakterem pisma:
„Czy to dlatego wydałaś nas Ululiro i jej ludziom? Chciałaś się nas pozbyć?”.
Nerezza wzruszyła ramionami. Nie odwróciła wzroku; nie zawstydziła się.
— Dlaczego ty miałbyś być inny? Dlaczego miałbyś cieszyć się wolnością, kiedy reszta z nas jest przykuta do ziemi? Zrobiłam to, co zrobiłam. To moja decyzja i ja za nią zapłacę. A ty przeżyłeś.
Dotknął jej ręki, a kiedy nie cofnęła się przed nim, pomyślał, że może jeszcze nie jest dla niego całkiem stracona.
„Jak widzisz, wcale nie jest to dla mnie takie łatwe”.
— Widzę — przyznała niechętnie. — Ale ci nie wybaczam. A ty nie powinieneś wybaczać mnie.
„Chcę ci dać to, czego potrzebujesz. To dla mnie ważne”.
— Nie masz zielonego pojęcia, czego potrzebuję, Ludo. Jak śmiesz?
Ścisnął jej dłoń, podniósł do ust i pocałował. Trzymał ją mocno, tak jakby za jej pośrednictwem — na nic więcej liczyć nie mógł — był w stanie przytulić całą Nerezzę. W końcu puścił ją i zaczął pisać jak szalony: