Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nerezza bierze go za rękę dłonią w czarnej rękawiczce. Ludo sztywnieje, ale domyśla się, zrezygnowany, że takie zachowanie mieści się w sferze dozwolonej, zwłaszcza że sine ślady po jego kciukach wciąż pewnie znaczą jej uda. Na środkowym palcu — na rękawiczce — Nerezza ma pierścionek: żuka z turmalinu z wyłupiastymi miedzianymi oczami. Ludo wpatruje się w niego i wcale nie jest pewien, czy żuk przypadkiem nie rusza czułkami. Nerezza ściska go mocniej, opuszki jejpalców są jak kleszcze. Pierścionek z żukiem wgryza mu się w knykieć.

Podąża za jej spojrzeniem, niezbadanym jak u węgorza, wzdłuż trybun ciągnących się poniżej ich szkarłatno-skórzanej loży. Daleko w dole siedzą dwie kobiety. Jedna jest blondynką w zielonym szalu; jej włosy wyglądają jak woda spływająca po szmaragdowym stroju jeździeckim. Ma rękawiczki. Trzyma za rękę drugą kobietę, z burzą ciemnych włosów upiętą cyrklem z brązu, z którego szponów wyrastają wdzięczne grafitowe guzki. Jest w sukience z cielęcej skórki, której kolor jest identyczny z kolorem jej ciała, i jest Lucią, oczywiście, że jest Lucią. Na jej twarzy maluje się szczęście, tak oczywiste i nieskrywane, że oglądanie go wydaje się niemal nieprzyzwoite.

Ludovico woła ją po imieniu. Lucia odwraca lekko głowę, ale z pewnością go nie słyszy. Jego głos tonie w tętencie kopyt i tupocie stóp na torze, w nagłym deszczu pereł. Lucia krzyczy razem ze wszystkimi. Blondynka zamyka oczy w paroksyzmie krzyku.

— Pomogło ci? — pyta Nerezza. — Zobaczyłeś ją. Widzisz, że jest tutaj, znalazła swoje miejsce, jest szczęśliwa, ma kochankę i umie się zachować w towarzystwie. Czy ta świadomość wypełnia w tobie lukę, którą po sobie zostawiła?

Ludo wywrzaskuje imię żony, usiłuje przekrzyczeć zgiełk, ale Nerezza przytrzymuje go, przyszpila żukiem na pierścionku i dłonią w rękawiczce. Jest za daleko — jego Lucia, jego chimera, smagająca ogonem piasek, żeby zatrzeć trop.

— Nie słyszy cię. Jeśli skoczysz z balkonu, wykrwawisz się tylko na tę parę pod nami i połamiesz sobie kości na ich fotelach. Przyprowadziłam cię tutaj, żeby ci ją pokazać, Ludo. Nie obiecywałam, że będziesz mógł jej dotknąć albo ją odzyskać. Jesteś taką tańszą wersją Orfeusza. Ona już zniknęła na kamiennych schodach za twoimi plecami, nawet nie wiesz kiedy.

— Nie rozumiem. Nic nie rozumiem! Lucia! Lucia!

— Została pobłogosławiona. Być może, osiągnie jeszcze wyższy poziom łaski, taki, o którym marzymy rozpaczliwie, ale który nigdy nie jest nam dany. Mnie nie jest dany. Możemy tylko patrzeć. Wolno nam oglądać srebrny puchar, ale nie możemy go dotknąć; nie możemy się z niego napić.

Ludo płacze bez skrępowania; łzy ściekają mu z brody jak deszczówka z dachu. Nerezza nachyla się ku niemu, zasłania ich oboje rondem kapelusza i zlizuje mu łzy z twarzy.

Daleko w dole Lucia zadziera lśniącą głowę i wybucha śmiechem.

Część II

Brama rogowa

Jeden

Łzawniki

Sei zawsze czuła się niepewnie w obecności książek. W stanie naturalnym, na półkach, pozostawały zamknięte, zatrzaśnięte na głucho; szczerzyły stronice, naśmiewały się z niej, tak dużo obiecywały, a w rzeczywistości okazywały się skąpe i cienkie. Pokazywały mężczyzn i kobiety o martwych oczach, uwikłanych w niezrozumiałe dla niej rytuały życia. Natomiast zamknięte książki wywoływały wrażenie doskonałości. Nie potrzebowały jej.

Matka Sei usiadła z nią kiedyś w pokoju o podłodze z trawy i oknach z papieru. Sei była wtedy malutka, jeszcze nigdy nie jechała pociągiem. W tym pokoju czuła się tak, jakby znalazła się we wnętrzu książki, zamurowana papierem ze wszystkich stron i obszyta trawą na kręgosłupie. Włosy matki były długie i proste, połyskiwały jak twardy kamień oglądany przez siedmiocalową warstwę wody. Miała na imię Usagi, na cześć królika mieszkającego na księżycu. Sei myślała wówczas, że matka ukrywa przed nią srebrny tłuczek, chowa go w połach żółtej yukatyz pomarańczowymi żurawiami na rękawach, i kiedy Sei śpi, ubija nim ryż z cukrem w wielkiej perłowej beczce. Sei próbowała nie spać, żeby ją na tym przyłapać, ale matka była sprytna i szybka.

— Wyobraź sobie książkę na dnie jeziora — powiedziała Usagi, podszczypując paluszki Sei przez tabi. —Ryby ją czytają. Wślizgują się między kartki i wyjadają słowa jak ziarenka ryżu. Ale rybka Sei, która była pulchniutka, niebieska i zupełnie inna od wszystkich rybek, nie mieściła się między stronicami i cały czas była głodna. Osiem razy opłynęła książkę dookoła, aż w końcu przypłynęła do mamy.

— Czemu płaczesz, córeczko? — zapytała rybka Usagi.

— Bo nie mogę przeczytać książki leżącej na dnie jeziora — odparła rybka Sei. — A inne rybki są nią zachwycone.

— Nie płacz, dziecko. Ja przeczytałam tę książkę i nakarmię cię wszystkim, co się w niej znajduje, żebyś już nie głodowała i nie wylewała łez do jeziora.

Sei zakręciła się w miejscu, marszcząc persymonową obi.Drobną rączką dotknęła buzi mamy.

— Ale, rybko Usagi, czy ja nie powinnam sama nauczyć się czytać?

— Nie ma takiej potrzeby, dyniowy kwiatuszku. Ja umiem czytać i zawsze będę przy tobie.

Dlatego właśnie książki zawsze były zniewolonymi lokajami na nieznośnym dworze jej matki, posępnymi stworami, które nie chciały dopuścić Sei do siebie. Z mozołem i należytym szacunkiem opanowała kanjii nauczyła się katakany,ale nigdy nie czytała dla przyjemności — ani beletrystyki, ani książek historycznych, ani rozpraw filozoficznych. Tylko inne rybki mogły posiadać książki na własność, kochać je i znać ich tajemnice.

W ten oto sposób Sei uchowała się jakby specjalnie dla tej książki, czysta jak oblubienica, nietknięta innymi opowieściami, naiwna, nieświadoma podstępów struktury, narracji i metaforyki.

Wyobraź sobie dziewczynkę na dnie jeziora, żyjącą pośród ryb i równie nieświadomą natury książek jak Sei. Sei miała wrażenie, że ta książka została napisana specjalnie dla niej i tylko dla niej, tak jakby Sato Kenji niczym lekarz zajrzał przez usta do jej wnętrza, po czym opisał wszystko, co zobaczył w jej sercu. Była zakonnicą w jej służbie, czystą i pustą, opanowaną desperackim pragnieniem poświęcenia. To z myślą o niej oszczędzała swoją cześć, nie trwoniła swojej miłości — wszystko po to, żeby książka (napisana w jednym jedynym celu: żeby zakraść się do jej wnętrza i tam zamieszkać, niby największa świętość) nie musiała się wstydzić za jej rozwiązłość.

Yumiko dotknęła jej, myśląc, że Sei jeszcze śpi. Sei wygramoliła się z łóżka i zaczęła czytać ponad jej nagą talią:

Mieszkańcy prowincji Aomori opowiadają legendę o patronach pociągów. Kami Wiatru i kami silników spierali się o to, kto ma pobłogosławić japońskie pociągi; komu przypadnie w udziale przywilej przygarnięcia ich w długie ramiona. W tym okresie Japończycy spędzali już w pociągach wiele godzin i wśród miejskich kamich zapanowała konsternacja: nie było wiadomo, do kogo kierować niezliczone ciche modlitwy o punktualność, szybkość i spokojną jazdę. Kami wiatru, stojąc na podeście z pomarańczowych chmur, tłumaczył, że pociągi należą do niego, ponieważ swoją ogromną prędkością wzbijają potężne prądy powietrzne, wysokie perony shinkansena sięgają jego dziedziny, a on codziennie owiewa je i porusza swym tchnieniem. Kami silników, niezbyt lubiana wśród rodaków, wspięła się na podwyższenie ze zmiażdżonych samochodów i ociekających starym olejem maszyn do szycia. Oleiste włosy opadły jej na oczy, gdy spojrzała spode łba i stwierdziła, że każda maszyna, która chlupocze paliwem i pochłania kilometry, jest jej wyłącznym poddanym i tylko jej powinna oddawać cześć.

Spór trwał tak długo, że inni przysłuchujący mu się kami zapadli w głęboki sen; publiczne dysputy są bowiem bardziej nużące, niżby to chcieli przyznać ich uczestnicy i słuchacze. Korzystając z nieuwagi krewniaków, kami wiatru zakradł się na podwyższenie siostry, żeby ją zniszczyć i bez dalszych przeszkód zagarnąć pociągi dla siebie. Wziął głęboki wdech, zamierzając przeszyć ją na wylot, ale w chwili, gdy płuca miał napełnione do granic możliwości, kami silników podeszła do niego, pocałowała go i z wielką gwałtownością wciągnęła w siebie i wessała całe jego tchnienie. Powietrze rozpaliło płonący w jej sercu żar. Razem wznieśli się ku niebu i tam kami silników pożarła kamiego wiatru. Od tej pory pociągi czczą swoją pieśnią kami silników o długich, oleistych włosach.

18
{"b":"163415","o":1}