Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Sei przysłania oczy dłonią. Chciałaby, żeby to była prawda, żeby pociąg faktycznie mógł w ten sposób odwzajemnić jej miłość, ale jest realistką.

— Dlaczego miałabyś mnie pokochać, Trzecia Szyno? Jestem nikim, zwykłą konduktorką Kolei Japońskich. Mieszkam sama. Chodzę do pracy. Jadam kulki ryżowe. Nie jestem nikim szczególnym, nikim wyjątkowym.

Trzecia Szyna miesza palcem swoją stygnącą herbatę.

— Jesteś nam potrzebna. A naszym zdaniem na tym właśnie polega miłość. Na potrzebowaniu. Na braniu.

— Ale po co?

Trzecia Szyna wierci się niespokojnie na krześle, jak dziecko, które boi się, że pozwolenie na zjedzenie lodów może zostać za chwilę cofnięte.

— Nie mogłabyś po prostu pokochać nas takich, jakimi jesteśmy? — pyta błagalnie. — Bez zadawania tych niemądrych pytań? Tak długo na ciebie czekaliśmy. Nie chcemy wszystkiego popsuć długim wypytywaniem cię, prosimy o niewiele, tak niewiele. Będziemy dla ciebie dobrzy i będziemy ci dawali ładne rzeczy. Obiecujemy.

— Mówisz jak moja matka.

— Ona też może przyjechać, jeśli chcesz.

— To niemożliwe. — Sei parska śmiechem. — Nie żyje. A bilety w świecie podziemnym są wyjątkowo drogie, wiesz?

— Przykro nam. Powinno nam być przykro?

— Nie ma takiej potrzeby. To dawne dzieje. — Sei nie chce myśleć o Usagi, nie tutaj. To jest coś, co ma tylko dla siebie. — Popełniła samobójstwo — dodaje lakonicznie i nawet Trzecia Szyna chyba rozumie, że temat został zamknięty.

— Pojedziesz ze mną, Sei? Zgódź się, proszę.

Sei wpatruje się w swoją herbatę, jasną i krwawą. Zamyka oczy i wypija ją jednym haustem; krzywi się od ostrego smaku. Czuje, jak kulka opium zatrzymuje się na zębach. Nie połyka jej.

— Tak — mówi w końcu. Odstawia czarkę. — Ja też was potrzebuję.

Bierze Trzecią Szynę za rękę. Palce czerwonej kobiety są białe i gorące.

Dwa

Protokoły

Rzeczy, które zaczynają się i kończą żalem: małżeństwo, żniwa, narodziny dziecka. Odjazdy. Powroty. Operacje. Miłość. Lament.

November wcisnęła się w szary kąt, mocno ściskając notatnik. Mieszkanie mężczyzny w koszuli koloru wierzbowych liści okazało się wręcz niewyobrażalnie osamotnione — tylko ten jeden kąt szeptał jej o żywych duszach. Wczołgała się w tę pustą przestrzeń, tuż przy jaśniejszym prostokącie przykurzonej, wyblakłej farby — duchu poprzedniego mieszkańca, nieukojonym cieniu nieistniejącego regału. Skuliła się w jego granicach, podciągając kolana pod brodę, tuląc je do swojej nagości. Przycisnęła policzek do zimnej ściany — poczerniały, palący policzek. Łza wśliznęła się pomiędzy jej skórę i tynk.

Młody mężczyzna spał spokojnie. Zielona koszula w odcieniu wierzbowych liści również spała, zapomniana, w małej kuchni. Książki leżały w stosach na cementowych cegłach. Był jeszcze płaski telewizor w imitującej kamień obudowie i para brązowych butów. November wsunęła się jeszcze głębiej w kąt. Tęskniła za pszczołami — swoimi własnymi i tymi ze snu. Martwiła się o roje jak prawdziwa matka; dla niej, królowej tylu istot, noc spędzona w mieście to niewybaczalne ryzyko.

— Nie zrobię ci krzywdy — wymamrotał z głową w beżowej pościeli. — Mogłaś zostać w łóżku. Tu jest cieplej.

— Nie jestem w tym dobra.

Wynurzył się spod przykrycia: smuga rozczochranych czarnych włosów i spłaszczone od snu policzki. Po omacku sięgnął po okulary.

— W zostawaniu w łóżku?

— W tym wszystkim. W kontaktach z ludźmi. Rano.

Zacisnęła wargi, blokując cisnący się jej na usta spis. Spisy były przeznaczone dla notatników, nie należało wypowiadać ich na głos. Powietrze mogło je zniszczyć, rozerwać na kawałki, pozbawić znaczenia. Były kruche i delikatne, jak pszczoły. Jak pajęczyna. Pociągnęła nosem i otarła twarz. Zawsze uważała, że mężczyźni są trudni; stare, siwe ptaki siedzące na gałęzi, z wielkimi oczami i ostrymi ustami. Przeżuwali cię i przeżuwali tak długo, aż nie zostało nic ciekawego.

Patrzył na nią, podparłszy się na łokciu. Obserwował ją nawet wtedy, kiedy wciągnął ją na siebie, przyglądał się jej w taki sam wyrachowany sposób, w jaki sowa przygląda się nornicy: ucieknie? Zacznie krzyczeć? Jak będzie smakować? Ile takich jak ona chowa się jeszcze w trawie?

— Jesteś taka nowa… — wydyszał jej w obojczyk. Oparł jej kciuki pod piersiami, pozostałe palce rozcapierzył na plecach. — Taka nowiutka.

Ona też go obserwowała. Z dystansu, z wielkiej wysokości, z ogromnego oddalenia. Poruszała się mechanicznie, zagryzłszy mocno wargi. Nie doszła; nie chciała. Nie zachwycił jej: nie miał niebieskich oczu ani rodowodu w sercu, nie pochodził od proroka, kalifa ani pomocnika nauczyciela. Nawet się nie przedstawił, tak bardzo mu się spieszyło, żeby dotknąć jej twarzy i powieść palcami po wyrysowanych na niej ulicach, żeby wrócić do tego domu jak szary bohomaz, do leżącego na podłodze materaca bez stelaża. Jego długi, osnuty czernią, zwężający się na czubku palec wsuwał się w nią i wysuwał, jakby całe miasto mogło ją tak po prostu wydymać.

Opowiedział jej o tamtym miejscu, powiedział, jak się nazywa i jak się tam dostać, zwabił ją obietnicą miasta, które zapamiętała małymi przebłyskami, jak po eksplozji supernowych. Jak sen, który nie był snem.

To wystarczyło, dla czegoś takiego warto było ścierpieć go w swoim ciele. Uwierzyła mu — uwierzyła mu z winy Xiaohui, która niczego jej nie powiedziała, lecz otworzyła ją szeroko i teraz wszyscy inni mogli wejść tam, gdzie Xiaohui, odchodząc, zapomniała ją zamknąć.

— Samotne mieszkanie to umiejętność — wyszeptała. — Taka jak bieganie na długich dystansach albo programowanie starych komputerów. Trzeba znać parametry. Protokoły. Trzeba doskonale je opanować, jak nowy język. Zawsze musi grać muzyka, bo inaczej cisza może człowieka obezwładnić. Warto jak najlepiej wykonywać swoją pracę, bo wtedy wypełnia czas. Musisz się otworzyć, rozepchnąć, żeby idealnie dostosować się wielkością do rozmiarów zamieszkiwanej przestrzeni. Jeśli przesadzisz, nie zaznasz spokoju. Jeśli zaś będziesz zbyt mały, utoniesz. Są pewne zasady, są określone algorytmy bycia i niebycia. Coś takiego… — Nieokreślonym gestem ogarnęła pokój, łóżko, mężczyznę. — Coś takiego jest zabronione. Ogranicza mnie lub rozdyma, nie jestem pewna, ponad… ustalone granice. A w tym też nie jestem dobra, w takim rozszerzaniu się i ścieśnianiu.

Jej towarzysz wydał dźwięk będący skrzyżowaniem gwałtownego westchnienia i cichego śmiechu.

— Nie musisz być w tym dobra — powiedział z narastającym smutkiem. — To trwa już od dłuższego czasu, zdążyliśmy wypracować pewne procedury. — Przesunął ręką po przykryciu, jakby wyciągał ją do November. — Reguły. Protokoły. Nie musisz nawet ze mną rozmawiać. Ludzie dawno opracowali odpowiednie zasady. Kiedyś zdarzały się niezręczne sytuacje, bo komuś zależało tylko na transferze, nie na człowieku; na zaproszeniu, nie na osobie towarzyszącej. W różnych miejscach różnie to wygląda. Tutaj akurat sprawa jest mocno sformalizowana, jak transakcja handlowa. — Spojrzał na swoje paznokcie. — Gdyby chodziło ci tylko o mnie, odwróciłabyś pierścionek, który nosisz na środkowym palcu lewej ręki, kamieniem do wnętrza dłoni; gdybyś liczyła na więcej niż jeden raz, obróciłabyś pierścionek na małym palcu. Na wszystko jest kod. Jeżeli marzy ci się cały rytuał z ucztą i wyrafinowanym seksem, wkładasz zielone buty. Nie spodziewałem się, że rano jeszcze u mnie będziesz; nie miałaś wstążek we włosach, a wszystkie pierścionki nosisz normalnie. No i miałaś rozpięte tylko dwa guziki sukienki, nie trzy, a to oznacza czysto biznesowy układ. Skoro jednak jesteś nowa, mogłem się chyba domyślić, że nie wiesz co i jak.

— Od dawna to masz? Na palcu. Jak długo…

Napił się wody ze szklanki stojącej na prowizorycznym nocnym stoliku — stosie grubych książek w twardych oprawach.

— Jak długo podróżuję? Przemieszczam się? Szukam nowej ojczyzny? Od pięciu lat. Mniej więcej. Trudno to dokładnie określić, bo mało kto zapamiętuje pierwszą noc. Jeden sen to tylko sen, nic więcej. Nie zastanawiasz się nad nim. Dopiero drugi czepia się człowieka, a jeśli masz szczęście, za drugim razem możesz trafić na kochanka, który to i owo już wie.

22
{"b":"163415","o":1}