Литмир - Электронная Библиотека
A
A

November przełknęła z wysiłkiem ślinę.

— Ilu jest… takich jak… my?

Spojrzał na nią z powagą sponad szklanki, przekrzywiając głowę.

— Nie tak wielu, jak by się mogło wydawać, ale wystarczająco dużo. Nie obnosimy się z tym. To nasz skarb, jak perła z dna morza. Nie dajemy ogłoszeń w gazetach, nie mamy dekadenckich klubów (w każdym razie nie w tym kraju) ani witryn internetowych. Ograniczamy dostęp do informacji. Jeżeli pojawi się jakaś strona w Internecie, wszyscy staramy się ją zlikwidować, w taki czy inny sposób. Stronimy od nowych technologii, wolimy być… analogowi. Latać nisko, pod radarem, jak prawdziwe staroświeckie podziemie, rozumiesz? Czasem potrafię pół dnia spędzić w sieci, tropiąc… erraty, tak je nazywamy. Od lat żadna nie uchowała się dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Bywa to… trudne, ale zbożne dzieło nigdy nie jest łatwe. Tutaj, po tej stronie, trzymamy się razem, żeby lepiej chronić tamto miejsce. Ono jest święte. Coś mu się od nas należy. Nie można pozwolić, żeby byle kto…

— Czyli tylko odpowiedni ludzie mogą się tam przedostać? — spytała z goryczą November. — Dostatecznie bogaci? Wystarczająco piękni?

Młody mężczyzna zacisnął zęby, po czym powoli rozluźnił mięśnie żuchwy.

— Złotko… Wyobraź sobie człowieka, który tutaj, u nas, jest jakąś szychą. Prezesem wielkiej korporacji, powiedzmy. Albo prezydentem państwa. Wyobraź sobie dalej, że w jednym z tych przybytków, w których tacy jak oni zdradzają swoje doskonałe małe żonki, któryś z nich łapie maleńkiego wirusa. Wirus jest nieszkodliwy, nasz bohater nie choruje, a przed konferencją prasową czarne znamię zawsze można przypudrować. Może się jednak zdarzyć tak, że domyśli się, co się z nim naprawdę dzieje, kiedy śni; wziąwszy pod uwagę, że pewnie nie jest w ciemię bity, skoro jego rodzina od pokoleń wybiera Ivy League, jest to wysoce prawdopodobne. Pomyśl, co się stanie, jeśli taki człowiek odkryje praktycznie niewyczerpane źródło bogactwa i taniej siły roboczej; jeśli posiądzie moc, która nie jest wprawdzie magią, ale przypomina ją w wystarczającym stopniu, żeby mógł z jej pomocą olśnić świat i stać się królem-czarownikiem jako władca zdumiewających maszyn. — Skrzyżował ręce na piersi. — Powiedz mi, ile trzeba by wtedy czasu, żeby żołnierze zaczęli masowo odwiedzać burdele? Jak szybko wojskowe buciory zadudniłyby na ulicach Palimpsestu? Święte miejsca, November, pamiętaj. Należy im się szczególna opieka. Musisz chronić je przed światem, bo inaczej świat zrobi swoje, na swój zwykły brzydki, głupi sposób.

Skarcona November aż się zatrzęsła. Nie mogła znieść wizji tego mężczyzny w saloniku Orlande, ze stopami brudnymi od atramentu. Nie chciała wiedzieć, że to możliwe.

— Ale Xiaohui…

Roześmiał się. Zabrzmiało to jak ryk uchatki.

— Xiaohui? Mój Boże… Biedne dziecko.

Wstał i na palcach podszedł do niej. Usiadł z kończynami rozrzuconymi niedbale jak zabawki, oparty plecami o ścianę, niepomny śladu po regale.

— Xiaohui to ktoś w rodzaju… ewangelistki. Jest takich trochę wśród nas. Staramy się ograniczać ich kontakty z obcymi. Na ogół nie zaprasza się ich na imprezy. Xiaohui jest dużą dziewczynką, bardziej dorosłą, niż to okazuje. Nie znosi samotności w Palimpseście, dlatego zabiera ze sobą każdego, kto się nawinie, nawet świeżaków, takich jak ty. To… cóż, niektórzy powiedzieliby, że to niemoralne, ale ona się tym nie przejmuje. Przez rok tropiłem jej erraty w niszowych pisemkach o szydełkowaniu.

— Czy wy…

Wytrzeszczył oczy.

— To moja siostra. Nie wiedziałaś? To knajpa naszej mamy, a ty jesteś jedną z nielicznych klientek spoza rodziny.

November z całej siły przygryzła wargę, jakby chciała się dać pożreć w całości, poczynając od głosu. Spojrzała na niego ponuro; jej szczera i poważna twarz nie miała w zanadrzu zbyt wielu beztroskich grymasów.

— Ale czy wy też…?

Nagle jakby przybyło mu zmarszczek, jego oczy otoczyła siateczka starych zgryzot. Wypuścił z płuc długo wstrzymywane powietrze i w skupieniu zaczął skubać paznokieć palca u nogi.

— Nigdy się tym nie przejmowała, nie obchodziła jej ani moralność imigranta, ani żadna inna. Liczyło się tylko miasto, a reszta… To tylko ciała. Jedno albo dwa, moje albo jej. Pokazała mi nogę… Boże, jak to było dawno! Zabrała mnie do spiżarni. Wszędzie na blatach leżało ciasto na ciasteczka, rozwałkowane w takie długie złociste paski, i stosy pustych papierków na wróżby, jak konfetti. Roześmiałem się, kiedy zadarła spódnicę, ale śmiech zamarł mi w gardle, kiedy zobaczyłem to znamię, jak siniak po uderzeniu jakiegoś rozeźlonego demona. Pocałowała mnie wtedy, mocno, miała takie drobne ząbki, ugryzła mnie w wargę, krwawiłem jej do ust, ale nie przejęła się tym. Nigdy się nie przejmowała. Z nią byłem tylko raz. Potraktowała to jak eksperyment, tak sądzę. Chciała sprawdzić, czy się do tego posunie. Pchnęła mnie na papierki do wróżb. Doszedłem tak szybko i gwałtownie, że przez minutę nic nie widziałem, jakby przepaliła się żarówka. Mógłbym powiedzieć, że to była jej wina, że po prostu jej uległem, ale takie kłamstwo nie przejdzie mi przez usta.

Mocno pociągnął nosem, czekając na zaprzeczenie z jej strony, gotowy natychmiast je odeprzeć.

— Po tym, jak już tam byłaś, robisz różne rzeczy. Rzeczy, o które wcześniej byś się nie podejrzewała. No bo spójrz, to, co robimy, to właściwie nie jest wcale bezpieczne, prawda? Mogłabyś się czymś zarazić, z dziesięć razy zajść w ciążę, nawet umrzeć. Ale to wszystko jest nieważne. Godzimy się na to i na więcej, żeby tylko się tam dostać. Kazirodztwo to przy tym pikuś.

November otaksowała go wzrokiem. Zmarszczki wokół oczu zdradzały historię rozpusty i udręki, ale nade wszystko miłość, tęsknotę i brnięcie po omacku w ciemnościach. Pewnie nigdy w życiu nie nosił pierścionków kamieniami na zewnątrz. Kiedy krzyczał w niej jak spadający wróbel, myślał zapewne o Xiaohui. A ona nie.

Pogładził ją po policzku.

— Przykro mi, że u ciebie padło na twarz. To… zwykły pech. Tego się nie wybiera.

* * *

Rzeczy, których nie da się długo zachować w tajemnicy: śmierć w rodzinie, zgubienie pierścionka, duchowe zepsucie, nuda, zakazana miłość. Choroba. Uzależnienie. Ciąża.

* * *

November — opatulona czystym, białym barbetem pszczelarskiego stroju, tonąca w zgiełku bzyczących, zatroskanych głosów, przerażonych, że królowa się od nich oddaliła — obiecała sobie, że brat Xiaohui był ostatni. To koniec. Więcej nie ruszy się z domu. Dwa razy w roku wyprawi się po kaktusy, a miód będzie rozsyłać przez pośredników. Odbiorców i kierowców nie zabraknie. A pszczołom nie przeszkadza, że została oszpecona. Zostanie opiekunką ula, zakonnicą letniego zgromadzenia.

Tak będzie najlepiej. Dane jej było dotknąć tajemnicy, ale jedno dotknięcie wystarczy. Nie miała braci, z którymi mogłaby się poniżyć, ale też nie potrzebowała ich ani nie pragnęła. Nie podąży tą ścieżką. Jeżeli miałaby mieć tylu obcych kochanków, jeśli miałaby ich dopuścić w głąb siebie, daruje sobie Palimpsest. Odrzuci go. To było łatwe. Będzie łatwe. Wystarczy jej to, co ma tutaj. Czy nie taka właśnie była idea tego domu i tych uli, cały pomysł zamieszkania tak blisko spoczywającego pod mchem ojca? Żeby umieć poprzestać na tym, co się ma? Żeby rozrosnąć się dokładnie w takim stopniu, by wypełnić to miejsce — i ani trochę więcej? Nie po drodze było jej z gigantyzmem, który z takim zapałem obiecywało jej to miasto i nieskończone szeregi kochanków.

Tylko że takie postanowienie wcale nie chroniło jej przed snami. Jeszcze nigdy cnota nie ocaliła zakonnicy przed ekstatycznymi wizjami demonów i aniołów wyłamujących sobie nawzajem skrzydła. W snach tęskniła za aroganckim miastem i dotykała pomnika strusiej sieroty na środku ulicy. Czuła w sobie obecność trojga obcych, którzy daleko od niej poruszali się, jedli i śpiewali. Czuła pszczoły na piersi. Spędziła trzydzieści nocy w pracowni Aloysiusa, który na jej widok kręcił przybraną w białą perukę głową z takim rozczarowaniem, że przeszywał nim ją jak igłą. Raz nawet zapłakał, klęcząc przed nią, z twarzą wtuloną w jej brzuch.

23
{"b":"163415","o":1}