Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Okazało się jednak, że nie ma takiej potrzeby. Agostino ujął jego twarz w dłonie, pocałunek był szorstki, nieporadny, niechlujny, niedopasowany, ale Ludo złapał się na tym, że wplata palce w krótkie włosy Agostina, jego język ma słodki smak, a on — mimo wszystko — twardnieje, przymuszając byka do służby. Zmagali się z ubraniami jak nieporadni kochankowie, lecz Ludo się bał, wciąż bał się dotknąć sztywnego, nieuchronnie naprężonego penisa, który podniósł się na spotkanie jego członka i nie dawał o sobie zapomnieć. Kiedy jednak Agostino legł pod nim, a łzy po Radosławie obeschły mu na policzkach, Ludovico dostrzegł znamię — czarne, wytrawione głęboko na biodrze — i dał mu się porwać, tak jak wcześniej dał się porwać poprzednim trzem wijącym się ciałom dzikich bestii. Zahaczył palcami o kościste biodra Agostina i zamknął oczy, odcinając się od światła i świata. Prześliznął się miękkim brzuchem po twardości Agostina, który jęknął głośno, wydał dźwięk, którego Ludovicowi odmawiała i Lucia, i Nerezza. Chcąc ułatwić sobie wejście, splunął, nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Agostino — właściwie jeszcze dzieciak, ledwie gotowy na to, co miało się wydarzyć — skrzywił się i go wpuścił, a Ludo stwierdził, że wcale nie czuje się aż tak dziwnie i obco jak się spodziewał, poruszając się we wnętrzu tego wysokiego, niezgrabnego chłopaka, którego krzyki do złudzenia przypominały porykiwanie ogromnego byka.

Część IV

Charon

W drodze na zachód, 9:23

Entuzjaści kolejnictwa odkryli, że po torach Palimpsestu kursuje co najmniej jeden pociąg, którego nie ujęto w żadnym rozkładzie jazdy — głównie dlatego, że nie zatrzymywał się na żadnych stacjach. Zasięgnięto rady astrologów i geologów, którzy w tych rejonach są właściwie jednym i tym samym. Astrolog patrzy w górę i bada kształty na niebie; w tym celu buduje ogromne wieże, żeby znaleźć się jak najbliżej ukochanego żywiołu. Geolog zaś to astrolog, któremu raz, dosłownie raz, zdarzyło się spojrzeć w dół. Z wielkiej wysokości swojej wieży widzi odciśnięte na powierzchni ziemi ogromne formy, wydłużone wielokąty wytyczone granicami pól, korytami rzek, zarysami miasteczek przy młynach, liniami brzegu morskiego i miejskich murów i dostrzega w nich odbicie niebiańskiej mozaiki. Wśród tych piaszczystych konstelacji Palimpsest jest raptem ozdóbką; są tak rozległe i złożone, że przez całe życie geolog zdoła naszkicować zaledwie maleńki skrawek lądu, na którym stoi jego wieża. Żywot geologa jest długi i samotny, niewielu czuje do niego prawdziwe powołanie.

Rozległy system komunikacyjny niezbyt interesuje geologów, ponieważ tworzy niewielką i tylko na wpół organiczną Konstelację Użyteczności. Niemniej jednak pewna słynna uczona zgodziła się zwrócić swój omszały oikeioskopna kolejową społeczność, by odkryć pochodzenie tego jednego upartego, nieugiętego pociągu, który wymykał się wszelkim próbom okiełznania.

Stworzenie obejmującej nawet tak niewielki teren mapy wymaga niezwykle skomplikowanych obliczeń, toteż pani geolog potrzebowała całego roku na zgromadzenie wyników, a potem jeszcze rok zwlekała z ich opracowaniem i przedstawieniem (ze względu na koniunkcję wpływu niekorzystnych prądów oceanicznych i wysokich rocznych opadów śniegu, zwiastującą porażkę w prezentacji wielkich odkryć). W końcu jednak zwołała swoich kolegów po fachu oraz wszystkich zainteresowanych do ogromnej hali Kolofonu i oznajmiła, że pociąg z godziny trzeciej siedemnaście, kursujący na linii Dekretowej w kierunku północnym, wdał się w niefortunny romans z pociągiem z dwunastej dwadzieścia dwie, jadącym na wschód po Arkuszowej. Owocem ich związku był ów tajemniczy pociąg, który — jak każde dziecko, którego rodzice już się nie kochają — chadza swoimi drogami, robi, co mu się podoba, i niewiele można na to poradzić.

* * *

Sei nie bardzo wie, jak się zachować. Czuje się tak, jakby oberwała w głowę kijem oplecionym kwiatami. Nie powinna się chyba uśmiechać, bo nie ma w tym nic śmiesznego, ale nie może się powstrzymać. Jej własna głowa wydaje się jej obrzmiała i pijana, kiedy próbuje nią potrząsnąć.

W pociągu jest królik. Ma srebrny tłuczek, stoi w ogromniastej beczce wypełnionej ryżem i ma bardzo stanowczą minę.

Tak naprawdę wcale nie jest królikiem. Ale nie jest też człowiekiem w kostiumie królika. Przypomina raczej bardzo smutnego mężczyznę, któremu ktoś, kto niezbyt znał się na rzeczy, poprzyczepiał różne kawałki królika. Grzywa rozczochranych czarnych włosów opada na długie klapnięte uszy, szare i puchate, o skórze jak pokruszone perły. Mężczyzna ma także długie obwisłe wąsy czuciowe, siwe jak włosy starca, oraz, jak domyśla się Sei, ogon — chociaż gdyby miała go zacząć u niego szukać, z pewnością wybuchnęłaby niekontrolowanym śmiechem, a on sprawia wrażenie bardzo poważnego królika.

Jest ubrany w chłopską czarną yukatę w chryzantemy. Nie wygląda w niej najlepiej, ponieważ jest brudna i bardzo powycierana.

Obfitość na jej ręce przeciąga się i ziewa. Trzecia Szyna uśmiecha się pod nosem i obserwuje Sei, ciekawa jej reakcji. Prawdę mówiąc, Sei zaczyna to wszystko odbierać jak jeden wielki sprawdzian. Nie może wszystkiego i wszystkich pokochać całym sercem, a widzi, jak wielką sprawia im przykrość, kiedy marszczy nos, odkasłuje czy robi znudzoną minę. Chcą spijać jej reakcje jak piwo, a to wprowadza napięcie.

Ale w pociągu jest królik. Długie siedzenia w nowym wagonie są jasne i wysypane tłuczniem, pokryte nim jak pąklami. Z wysokiego sufitu (jest tak wysoki, że ma własne chmury, ale przynajmniej tym razem go widać: twardy, srebrny strop wyziera spoza chmur i mgiełki) zwieszają się srebrne latarnie. Wokół nich krążą żałobne rybitwy, wywrzaskując treny. Uchwyty na ręce są tu z szorstkiej, zielonej plecionki z sitowia.

Królik w ogóle na nią nie patrzy. Ze znużonym westchnieniem podnosi tłuczek nad głowę i ciężko uderza nim w wilgotny ryż, który bryzga aż na buty Sei.

— Ja cię znam! — wykrzykuje Sei. — Jesteś Usagi!

I nie ma na myśli swojej matki, lecz prawdziwego królika, królika z księżyca, pędzącego przez świat w pociągu, w którym mieści się cały księżycowy krajobraz. Znów chce jej się śmiać.

— Wszyscy mnie znają. Dlatego jadę odwiedzić kuzynów znad morza, którzy zaparzą mi bardzo drogą herbatę i nie będą zadawali głupich pytań: skąd biorę ryż na księżycu i dlaczego nie znajdę sobie uczciwej pracy, na przykład jako monter kablówki, i kto by chciał jeść słodycze przyrządzone przez królika. Mimo że przecież ten królik robi wszystko bardzo starannie, własnymi rękami, jeśli można tak powiedzieć.

Królik podnosi prawą rękę, zakończoną zasuszoną, zbyt dużą szarą łapą; nabrzmiała sinofioletowa blizna wije się w miejscu, gdzie sierść przechodzi w ludzką skórę.

— Moja matka miała na imię Usagi — tłumaczy speszona Sei. — Kiedy byłam mała, myślałam, że ma jeszcze drugie życie: robi mochi,kiedy tego nie widzę, i nie chce się ze mną podzielić.

— Faktycznie, miała drugie życie — rzuca z roztargnieniem królik. Wygląda młodo, zbyt młodo, żeby długo siedzieć w tym króliczym interesie. — Wszyscy ludzie imieniem Usagi należą do mojego cechu. Tłuczki najczęściej trzymamy w schowku na szczotki. Przypuszczam, że gdybyś wróciła do swojego domu w Tokio i zajrzała do trzymanych pod podłogą kuchni pojemników na śmieci, znalazłabyś kilkanaście złoto-czarnych skrzynek ze słodyczami, których twoja matka nie zdążyła dostarczyć na czas. Przykro mi to mówić, ale nie była najlepszym pracownikiem. Była niesolidna.

— Była… nieszczęśliwa. Smutek leżał w jej naturze. Była smutna w taki sam sposób, w jaki koń jest silny, a ptak umie latać. Mochichyba jej nie pomagały.

— Dlaczego miałyby pomagać? Mnie nie pomagają. Ale każdy musi mieć jakieś powołanie.

Sei przygryza wargę i spogląda w dół, na swoje stopy, w dziwnie dziecinnym odruchu, ale przy tym człowieku-króliku nie potrafi zachować się inaczej.

51
{"b":"163415","o":1}