Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Pierwszy znajdę swoje quarto.Uprzedzę cię. Odbiorę ci to miejsce.

Lucia wybucha śmiechem — głośnym, okrutnym, szyderczym śmiechem, który Ludo rzadko u niej słyszał. Blondynka w zieleni wstaje, pociągając ją za sobą.

— Jesteś głupcem, Ludo — syczy Lucia. — Lepiej po prostu załóż czapeczkę z dzwoneczkami i zacznij się ślinić ku uciesze lepszych od ciebie. Nie uda ci się. Oni stoczyli o to wojnę, Ludo. Ludzie umierali tutaj i w prawdziwym świecie. Naprawdę umierali. Krwawili, a takie bestie jak ja pożerały ich serca. To była śmierć, najprawdziwsza śmierć, nie taniec szkieletów na pergaminie. Cena, jaką trzeba za to wszystko zapłacić, za herbatę, którą wypiłam, za wyścigi, które oglądałam, za plasterki kasztana, które będę jadła, i wino, które wypiję… Ta cena przetrąciłaby ci grzbiet. Niewiele brakowało, żebym ja pod nią pękła. Nie, Ludo. Gnij w prawdziwym świecie. Tam żyją święci, w blasku słońca, pod gołym niebem. Ich świętość coś tam znaczy. Nie chcę cię tutaj.

Ludo wyciąga ręce, łapie ją za stopy, jest żałosny, wie, że jest żałosny, lecz mimo to nie potrafi się powstrzymać.

— Kocham cię! Kocham cię, przestań, proszę. Po prostu chodź ze mną, nie musimy wracać do domu, zostanę tu z tobą, znowu będziemy całym swoim światem.

Jest zdruzgotany, czuje się fatalnie, płacze, obcałowuje jej kolana.

— Zwróć mi osiem lat dygotania z zimna w jaskini, którą dla mnie urządziłeś. Zwróć sukienkę, którą nosiłam w Ostii, i papierośnicę z bazyliszkiem. Zwróć wszystko to, co było we mnie, zanim zostało wyparte przez to, co jest w tobie. Zwróć dziewczynę, która nigdy w życiu nie słyszała o chimerze, nie czytała twojej głupiej encyklopedii, nie musiała słuchać, jak ktoś nazywa ją zwierzęciem. Wtedy wrócę do domu.

Paola wierzchem dłoni gładzi ją po policzku i pociąga za sobą jak lalkę, odrywając od Ludovica. Ludo nie chwyta Lucii za nogę, chociaż odczuwa taką pokusę; zna jej kostki i wie, że są jego na zawsze, na wieki. Lucia mija go na czworakach, targana gwałtownym szlochem, jakby próbowała wyrzucić z siebie coś, co utkwiło głęboko w jej ciele, i obie znikają za maleńkimi drzwiami. Ludo z rozdziawionymi ustami osuwa się na podłogę. Serce ma sinoczarne, gardło spękane jak stara książka.

* * *

Rosalie wyjmuje z pieca świecącą w półmroku filiżankę. Scamander poklepuje ją z czułością po ręce; nagromadzone przez dziesięciolecia pęcherze i brud zostawiły ślady na jego palcach. Widzą samych siebie w Lucii, w Ludovicu; wspominają czasy, gdy spłodzenie dziecka było ciężką próbą, brakowało pieniędzy, herbata była za słaba, a filiżanki zbyt cienkie, żeby odgrodzić ich od pustego, sterylnego powietrza. Rosalie tuli Ludovica, a Scamander topi herbatę i podsuwa ją pod spierzchnięte wargi nieszczęsnego introligatora, który odruchowo zaczyna pić.

— Najważniejsze to wiedzieć, jak zamieszać herbatę w filiżance, mój synu — mówi łagodnym tonem Scamander. — Zgodnie z ruchem wskazówek zegara, cztery razy, ni mniej, ni więcej. Oto sekret.

* * *

Ludo wyczołguje się z herbaciarni. Trawa jest zimna i wilgotna, mróz ściął sztywne czubki źdźbeł, które pod jego niezdarnymi dłońmi skwierczą jak ptasie pióra. Wstaje na nogi pod pomieszanym modrzewiem, wśród zgiełku pojazdów, który niewiele się różni od zgiełku z rzymskich ulic. Powozy i pojazdy mechaniczne są bardziej ozdobne, bardziej błyszczące, bardziej fantazyjne, ale ich jazgot i pokrzykiwania kierowców brzmią znajomo i niosą pocieszenie. Jego zdaniem w każdym mieście uczestnictwo w ruchu ulicznym jest sprawdzianem męstwa i wyzwaniem rzuconym śmierci.

Spuszcza wzrok i widzi, że na ręce usiadła mu pszczoła: przycupnęła na jednej z wyraźnie rysujących się żył, na węźlastej drodze biegnącej w górę ręki i niknącej pod ubraniem. Zawsze obnosił się ze swoją krwią — zbyt czerwoną, zbyt blisko pod skórą. Krew to kłopot. Tak się zamartwiał swoją flegmatyczną tkanką, a ta ciemna, czerwona, bryzgająca krew zawsze go prześladowała.

Zamiast odfrunąć, pszczoła zaciera niecierpliwie odnóża, jakby poirytowana brakiem pyłku na tym sangwinicznym kwiatku. Dołącza do niej druga, potem trzecia. Ludovicowi przechodzi przez myśl, żeby spanikować, ale przecież Izydor na wszystkich freskach i ikonach też występuje z pszczołami. Jeżeli święty mógł znieść ich obecność, Ludo też sobie poradzi. Oczywiście różnica jest taka, że pszczoły Izydora były metaforą, duchową manifestacją jego nieprzeciętnego intelektu, a te pszczoły są prawdziwe i całkiem zwyczajne. No, tyle tylko, że wyglądają, jakby się szeptem naradzały.

Jest ich już pięć. Nie zwracając uwagi na modrzew, cały czas trzepoczą skrzydełkami, poruszane jakimś nieokreślonym uczuciem. Kiedy Ludo odwraca dłoń do góry nogami, pospiesznie gromadzą się w dolince u nasady kciuka. Przybywa ich w szybkim tempie, tworzą ciemną okrywę przeszywaną złocistymi blaskami, jakby od środka rozsadzaną przez złote pioruny. Ich buczenie przechodzi w zgrzytliwy pisk. Ludo go zna, zna ten dźwięk, bo ona go znała, tamta kobieta ze śladem po użądleniu na policzku, i teraz już wie, kim ona jest, bo smakował jej potrawy i tańczył z nią, chociaż znajdują się daleko od siebie. Zamyka oczy i pozwala obsiadać się pszczołom, modląc się do swojego świętego, patrona, ostatniego ducha opiekuńczego.

— Niech mnie żądlą, Izydorze — szepcze. W modlitwie. W błaganiu. — Twe małe pracowite miłośnice cnoty. Niech poznają mój smak, smak człowieka bez cnoty, i poniosą mnie w dal, bym stał się miodem w ustach króla noszącego diadem, którego nigdy nie będę chciał zobaczyć.

Cztery

Czyny Westy

Przez lata Ludovico setki razy powtarzał sobie, że przychodzenie na Forum, żeby spokojnie o czymś pomyśleć, jest głupim pomysłem. Turyści mogą sobie na to pozwolić, ponieważ wyobrażają sobie, że w ten sposób przydają wagi i wspaniałości swoim rozmyślaniom. Człowiek, który mieszka w tym mieście od małego, powinien być odporny na taką dziecinadę, a Ludo dobiegał czterdziestki i miał w sercu odciśnięty absolutnie bezbłędny plan historyczny Rzymu, na którym komory serca dokładnie odpowiadały epoce nieokiełznanych żądz, trucicieli i barwników z mięczaków. Forum — do tego stopnia zadeptane przez nużących, pełnych najlepszych intencji intruzów, że nie zachowała się w nim nawet jedna drobina oryginału, bo wszystko wyparły komórki ich znudzonych ciał, spętanych czasem i mrużących oczy w tysiącleciach słońca — nie powinno go było pociągać. Ale on je lubił. Nie mógł na to nic poradzić. Ruiny koiły jego duszę naukowca. Lubił sobie wyobrażać westalki w ich wielkiej, okrągłej świątyni, która zawsze bardziej kojarzyła mu się z młynem solnym — doglądające ognia i spisujące dzienniki skazane na wieczne zapomnienie, pamiętniki cichych, dziewiczych żywotów rozwijających się jak nić ze szpulki i wypełnionych kontemplacją bogini, o której nie opowiadano żadnych historii.

Lubił sobie wyobrażać, że podczas długich lat odosobnienia spisywały w swoim gronie tajną „Encyklopedię czynów Westy”, czyli historie do opowiadania przy domowym ognisku, w których Westa była piękną i potężną istotą. Gdziekolwiek przeszła, z jej włosów sypały się bursztyny. Po rycersku — zbrojna w kratę z kominka zamiast tarczy i czarny pogrzebacz w miejsce miecza — stawiała czoło demonom codzienności, niewiernym żonom, zimowym wiatrom, nieuczciwym handlarzom, którzy chcą ją oszukać, i wielogłowym potworom, mordercom dzieci — śpiączce, głodowi, służbie w wojsku. Walczyła ze śmiercią miłości.

Lubił myśleć o tym, że dziewictwo kapłanek miało zagwarantować trwałość miasta. Kiedy siadywał w cieniu byronowskich cyprysów, miał wrażenie, że musiało w tym być jakieś ziarno prawdy; że dopóki w mieście, które Westa sobie upodobała, żyła choć jedna nieskalana dusza, piekło nie miało do niego przystępu.

49
{"b":"163415","o":1}