Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

Zachowałem to specjalnie dla niego i dla nas: on ma cierpieć, a my patrzeć. Nie mogłem go dłużej przed nią chronić. Być może jestem zbyt pochopny, ale wiem, że mi wybaczysz.

* * *

To Lucia, oczywiście, że Lucia, któżby inny? Dlaczego miałby nie dostąpić tej łaski, nie dostać tej szansy? Gdyby choć napomknął Scamandrowi o tym zbiegu okoliczności, ten zrobiłby mu wykład o krążkach lodu, o tym, że postępując od środka ku brzegom, stają się coraz cieńsze. Rejon, w którym lód styka się z powietrzem, wprost skrzy się od nieograniczonych możliwości. Śmiertelnicy nie powinni go zamieszkiwać.

— Lucia… — szepcze Ludovico do żony. — Och, Lucia, jesteś. Jesteś tutaj.

Lucia mruży oczy i spina się do skoku, jakby chciała się rzucić do ucieczki, sufit jest tu jednak zbyt niski i skok byłby czymś niewybaczalnie nieuprzejmym.

Siedząca obok niej blondynka, która nie może być nikim innym jak Paolą, chrząka przepraszająco i Lucia kiwa Ludovicowi głową jakby dopiero została mu przedstawiona; nic nieznaczące cmoknięcie w policzek, chłód w obejściu — ale cała drży. Kiedy przykłada usta do wciąż gorącej filiżanki, jej pysk chimery błaga bezgłośnie: „Odejdź, proszę. Zostaw mnie z tym wszystkim”.

Ale Ludo nie dba o protokół, jest zbyt pełny łez i nadziei. Wydaje z siebie głośny krzyk i wszyscy w sali nieruchomieją, krzywią się, odsłaniają ostre zęby w drapieżnych grymasach.

— Lucia! — ryczy Ludo. — Gdzie byłaś? O co ci chodzi?

Jej oczy są ogromne, jakby płynne, jak u dziecka przyłapanego na szkodzie.

— To należy do mnie — szepcze zażenowana jego obecnością i tupetem, które stawiają ją w złym świetle. — Nie możesz tego mieć. Proszę, odejdź.

Ludovico nic nie rozumie. Zbliża się do niej na kolanach, pokornie, wstydliwie, jak pokutnik. Błaga, by mógł znowu wniknąć w swojego surowego, potwornego bożka.

— Nie chciałam cię tutaj — syczy Lucia w odpowiedzi.

Paola parska cicho. Dobrze zna Lucię, zbyt dobrze. Zachowuje się tak, jakby kontrolowała sytuację, ale jakim prawem? Co ona o nich wie? Ludo już jej nienawidzi i znajduje jej miejsce w systematyce za węgorzami i myszami, wśród owadów. Jest bezduszną, żarłoczną kobietą-mrówką.

— Gdyby nie ty, w ogóle by tu nie trafił, najdroższa — zauważa półgłosem Paola. — Nie złość się tak na niego. Jeżeli naprawdę go tu nie chciałaś, trzeba było zamknąć przed nim sypialnię jak meczet. Ja tak właśnie zrobiłam. Myślałam, że i ty uczynisz podobnie.

Lucia przewraca oczami.

— Byłam pewna, że się nie domyśli. Po pierwszej nocy nikt się nie domyśla, a szansa, że trafi na kogoś z naszych, była znikoma. Przecież on nigdy nie wychodzi z domu.

— Czego się nie domyślę? — Ludo czuje na sobie spojrzenie mnóstwa par oczu, ale nie potrafi się odsunąć od żony.

— Prawdy o tym miejscu, Ludo. — Lucia patrzy na niego z politowaniem. — O Palimpseście. O tym, jak się tu dostać. Jak tu zamieszkać.

Wybucha zamieszanie, wszyscy klienci zaczynają się przepychać do maleńkiego wyjścia. Kłębią się aksamitne kapelusze i migają złote podeszwy butów, gdy ich właściciele wciskają się jedni przed drugich, żeby jak najszybciej wydostać się z herbaciarni. Nie podoba im się ta scena, nie chcą dalej słuchać, nie chcą wiedzieć.

— Lucia… — odzywa się Ludovico, gdy sala pustoszeje. Dla niego to jest bardzo proste. — Wróć do domu, proszę. Tak bardzo mi ciebie brakuje.

Kładzie mu rękę na głowie w starym, znajomym geście, w którym zachowała się jeszcze resztka dawnej czułości, ale jej dłoń jest zimna. Tak jak jej głos.

— To nie moja sprawka. Trafił tutaj, a to bardzo daleko od miejsca, do którego ja bym go przeniosła. Kto to był, Ludo? Kto pozwolił ci się wczołgać w głąb swojego ciała, tak jak teraz czołgasz się przede mną? Zorientowałeś się w ogóle, że tak właśnie to działa?

Patrzy na niego z niechęcią. Włosy ma upięte wysoko, podtrzymywane cienkimi piórami z brązu.

— Nerezza. A później jeszcze Anoud. Ale to nic nie znaczy, to był dla mnie tylko sposób, żeby cię odszukać. Ona tak powiedziała. Jedyny sposób.

Lucia zanosi się pogardliwym śmiechem.

— Imponujące. Nerezza jest jak sfinks, taka skryta. Taka zamknięta. Czy to właśnie ci się w niej spodobało?

— Tu nie chodzi o podobanie się.

— Ależ chodzi, przecież wiem. Byłam twoją żoną przez… ile, osiem lat? Straciłam rachubę.

— A jakie to ma teraz znaczenie? Zostawiłaś mnie. Odeszłaś tak daleko, żedalej już się nie da. Jak możesz być zazdrosna?

Lucia spogląda na niego z kamiennym wyrazem twarzy.

— Rób, co chcesz — mówi.

— Chcę, żebyś wzięła mnie za rękę, wyszła stąd i żebyśmy razem wrócili do domu. Nie musimy sobie tego utrudniać. Nie będę ci tego wypominał, nigdy. Obiecuję. Wszystko będzie jak dawniej. Będziesz się wylegiwać na kanapie koloru orzechów hikory, a ja będę całować twoje łopatki. Zapomnimy o wszystkim.

Paola stanowczy gestem kładzie mu dłoń na ramieniu.

— Daruj sobie — mówi. — To koniec.

— Za kogo ty się uważasz, do diabła?! — wścieka się Ludo. Scamander kuli się w kącie sali, Rosalie w histerycznym bezruchu kurczowo ściska szczypce.

— Kim jesteś, żeby tak do nas mówić? — ciągnie Ludovico. — Nie masz prawa!

Uderza dłonią w podłogę. Wie, że to źle, nerwy go ponoszą, zachowuje się jak dziecko, ale nie umie się powstrzymać.

— Należę do niej — odpowiada spokojnie Paola. Jej spojrzenie go przenika, ocenia i się wycofuje. Z pewnością uznała, że jest niegodny uwagi, mało ważny, jak zwierzątko. — Żyje ze mną w prawdziwym świecie, w mieszkanku z widokiem na rzekę. Mamy pelargonie i kota. Należymy do siebie nawzajem, a już niedługo, kiedy znajdziemy ostatniego członka naszego quarto,będziemy mogły zamieszkać tu na zawsze. A ty zawsze będziesz tylko gościem.

— Poznałam kogoś, Ludo. — Lucia wzdycha. — Dawno temu. — Stara się być miła, lecz z trudem skrywa wzgardę. Zasłania się nią jak tarczą. Ludovico widzi, że to dla niej trudna chwila. — Mężczyznę z dziwnym znamieniem. Teraz już wiesz, o czym mówię; sam takie masz. Przykro mi. Seks z nim wydawał mi się całkiem nieszkodliwy. To się stało poza naszym domem, było takie odrealnione. To ty mnie tego nauczyłeś: jeśli coś dzieje się poza nami dwojgiem, nie jest prawdziwe. Uwierzyłam w to… Tak mi się wydaje. W Ostii w to wierzyłam. Do czasu, aż go spotkałam. To nie było nic złego, naprawdę. Ty byłeś taki zajęty nową książką, tą od tego Japończyka… Nie potrzebowałeś mnie. A dla mnie posiadanie czegoś, czym nie muszę się z tobą dzielić, było takie cudowne, takie słodkie. Przygniatałeś mnie, pod tobą robiłam się taka cienka i wątła, że nie zostawało mi nic własnego. — Patrzy na swoją pustą filiżankę. — To wszystko tutaj jest tak piękne i zarazem tak okropne, o wiele prawdziwsze… Na pewno prawdziwsze od ciebie. Od tego, co o nas powiedziałeś. To moje miejsce, nie twoje. Nie twoje, słyszysz? Ty masz cały tamten świat, ten należy do mnie. — Mówi coraz bardziej podniesionym, spanikowanym głosem, jakby się bała, że Ludo chce jej coś ukraść. — Masz swojego Izydora, swój klej, braci w Umbrii, a ja nie miałam nic, tylko ciebie i te głupie ściany. Żyłam w tobie, Ludo, i byłam samotna. Nie jesteś dla mnie dostatecznie duży.

— Ja… Wydawało mi się, że nawzajem zawieramy się w sobie. Że byłaś szczęśliwa, tak naprawdę szczęśliwa.

— Nie, Ludo, to ty byłeś szczęśliwy. A teraz proszę cię, posłuchaj mnie. — Pochyliła się w jego stronę, aż jej piersi musnęły jego ramię. — Wynoś się stąd.

— Nie! Nie zostawię cię! Poradzę sobie równie dobrze jak ty, przeczołgam się przez cały Rzym, przepełznę jak robak i znajdę wszystkie potajemne wejścia.

— Nie możesz za mną pójść. Zapomniałeś? Nie jestem człowiekiem, lecz potworem. Chimerą. — Wypluła pomiędzy nich to ich własne, prywatne słowo, i Ludo aż odskoczył, uderzony jego grudą. — A ty jesteś tylko człowiekiem. Nie masz wstępu tam, gdzie chadzają potwory.

48
{"b":"163415","o":1}