Kości biodrowe zaczęły mu przeszkadzać — nie mógł już sypiać na brzuchu, bo zapierały się o podłogę jak dwa ostre kolce i podtrzymywały go w górze. Nie zastanawiając się wiele, obracał się na grzbiet i znów mamrotał jej imię jak jakiś koan. Łopatki sterczały mu z pleców niczym skrzydła, więc leżenie na wznak też bolało, ale jednak mniej. Hester przynosiła maść, którą smarowała mu rany, a on jej nie rozumiał. Nie pojmował, dlaczego ona tak się nim przejmuje.
— To cię boli — powiedziała w końcu z udręczoną miną. — Miasto cię krzywdzi, tak jak mnie. Nie tylko mnie, ale dla innych jest po prostu niemiłe, a dla mnie i dla ciebie okrutne: dla mnie od środka, dla ciebie od zewnątrz.
— Ja tylko chcę, żeby Miła tam była, kiedy wracam. Gdziekolwiek. Zrobiłem jej coś złego, wystraszyłem ją, tak jak cmentarz wystraszył ciebie, i teraz ona nie chce wrócić. Ale ja chcę, chcę…
Hester zapłakała razem z nim i dojadła po nim obiad. Nie było jej potem przez dwa dni i Oleg pomału zaczynał się zastanawiać, co zrobi, jeśli ona już nie wróci, bo uznała, że jednak nie jest jego bratnią duszą. Pewnie umrze z głodu. A wtedy Miła na pewno się zjawi, prawda? Będzie musiała po niego przyjść. Pomoże mu się spakować na drogę do kraju umarłych.
Tymczasem Hester wróciła, dla ochrony przed zimnem zakutana w dwa szaliki, i na szarzejącej podłodze obok niego położyła duży, opasły wizytownik. Wizytówki sterczały z niego we wszystkie strony jak kolce na jeżozwierzu.
— Mówiłam ci, że stale ktoś próbuje mnie znaleźć — wyjaśniła. — Dawniej bardzo często się to zdarzało. Kluby nocne, przystanki autobusowe, sklepy spożywcze… Po prostu podchodzili i łapali mnie za rękę, tak jakby mieli do tego prawo. Plułam na nich, zwłaszcza kiedy siadali przede mną tacy spasieni i zakochani i zaczynali mi opowiadać o cudownościach, które tam widzieli. Ale zachowałam je wszystkie, dosłownie wszystkie.
Telefony, mnóstwo telefonów. I adresy. W miarę uporządkowane.
Spojrzał na nią pytająco. Jak wybrać?
— Dobrze, już dobrze… — żachnęła się. — Chłopak czy dziewczyna?
Zaśmiał się głucho.
— W moim stanie… chyba musi mi wystarczyć chłopak.
Zmarszczyła nos, ale Oleg nie umiałby powiedzieć, czy zniesmaczył ją jego wybór, czy sam fakt, że się na to zdecydował. Tak czy inaczej, w porze kolacji zjawił się chłopak — a właściwie mężczyzna, mól książkowy, z okalającą żuchwę rzadką bródką, w długim płaszczu z postawionym kołnierzem. Zaczął całować Hester. Nie protestowała, ale kiedy jego ręka zbłądziła na jej pierś, ugryzła go, i to mocno, i popchnęła do czekającego w przemoczonej sypialni Olega. Potknął się na progu. Hester stanęła w drzwiach. Drżała na całym ciele, rozcierała palce i zaciskała usta z całej siły, tak że nawet duch by się nie przecisnął.
Molowi książkowemu nie przeszkadzała ani chudość Olega, ani spowodowane niedożywieniem i nadmiarem snu osłabienie, które sprawiło, że biernie dawał się całować i rozłożyć sobie nogi. Przybysz miał w sobie odrobinę delikatności, widoczną zwłaszcza w zarysie ust, jak przyczepiony do wargi kawałek cukierka, kąsek słodyczy. Spojrzał na Olega wyrozumiale, ze współczuciem, i przytulił go do siebie.
— Wiem — szepnął mu do ucha. — Wiem.
W otępiałym, wyczerpanym ciele Olega pojawiły się ogień i ból, nawet odrobina pożądania, gdy nagle poczuł, jak intruz go wypełnia, i zapłakał nad sobą, nad tym, jak bardzo tego pragnął — tego żywego bytu w sobie, jasnego, ruchliwego i tętniącego krwią bytu, który nagle znalazł się tam, gdzie wcześniej bywały tylko sen i Miła. Mól książkowy trzymał go za biodra delikatnie, lecz stanowczo, nie robiąc mu krzywdy, i szybko doszedł, jakby zdawał sobie sprawę, że Oleg mógłby więcej nie wytrzymać. W ostatniej chwili wykrzyknął czyjeś imię i Oleg życzył mu powodzenia z jego właścicielem, gdziekolwiek się znajdą.
Hester patrzyła, płakała i tuliła wizytownik do piersi.
Róg Dezabilu i Bulwaru Kolejności
Do herbaciarni można wejść tylko na czworakach. Ci, którzy o tym nie wiedzą, są tak pyszni, że nawet się do niej nie zbliżą. Z boku są drzwi, dostatecznie wysokie na ramiona i schyloną pokornie głowę. Dach jest kryty strzechą z paznokci pustelników, którzy każdej zimy przysyłają czarne skrzyneczki pełne przezroczystych obcinków. Paznokcie nie mogą być pożółkłe, bo wtedy prawdziwy koneser od razu by poznał, że w środku podaje się podłą herbatę, parzoną przez osoby wątpliwego talentu i podejrzanej konduity.
Po wejściu stajesz twarzą w twarz z ciemnością; kiedy klęczysz, nie widzisz zbyt wiele światła. Mrok rozprasza się, gdy twoje słabe oczy się z nim oswajają, i zaczynasz rozróżniać ściany. Są złote jak ludzka skóra. Albo jak wnętrze ciała świętego. Dla twoich pokutujących kolan znajdą się poduszki. Obraz na ścianie — nakreślony szybkimi, pewnym ruchami pędzla, charakterystycznymi dla pewnej szkoły malarstwa — przedstawia miasto, w którym domy są prawie tak samo wysokie i strzeliste jak w Palimpseście. Nie jest to jednak Palimpsest, i ty o tym wiesz. To tylko landszaft, jak góra wśród kwiatów. Jakiś czas temu modne było malowanie wyobrażonych miast, miejsc zapamiętanych lub wymodlonych, bez wyróżniania lepszych i gorszych wizji.
Mężczyzna i kobieta odprawią ceremonię, która dla ciebie — niedouczonego cudzoziemca — będzie całkowicie niezrozumiała. Rosalie wyciągnie z fałd sukni szczypce z macicy perłowej i z pieca — przecudnego i filigranowego, którego ziejący czerwienią otwór jest jedynym źródłem światła w herbaciarni — wyjmie nowe filiżanki. Scamander sięgnie po zanurzone w lodzie szczypce z czarnej macicy perłowej i z lodówki — przecudnej i filigranowej, której ziejące błękitem wnętrze jest wszystkim, co w tej chwili widzisz — wyjmie krążki zamrożonej herbaty: zawieszone w zielonkawym lodzie herbaciane liście. Będzie wkładał krążki do żarzących się jeszcze filiżanek, które zaczną stygnąć od topiącej się i nagrzewającej cieczy; unosząca się znad nich para będzie rzadka i słodka jak duch dawno ściętej trzciny cukrowej. Podtrzymają ci głowę, kiedy będziesz pił — tak jak rodzice dziecku, które dopiero uczy się pić — a kiedy się nasycisz, roztrzaskają filiżanki o ścianę i będą opłakiwać ich śmierć. Ich czysty i przenikliwy lament przeszyje cię do głębi.
Nauczyłem ich tego, kiedy wszyscy byliśmy jeszcze młodzi. Mam nadzieję, że podobają ci się nasze obyczaje.
Scamander i Rosalie przeżyli całe życie w służbie tego rytuału; wierzą — całkowicie i bez zastrzeżeń — w symetryczną odpowiedniość ścianek filiżanki powstającej na kole garncarskim i krawędzi zamrażanego krążka herbaty. Jedno i drugie jest dla nich pełne treści. W okresie najwyższego nasilenia swojej wiary napisali nawet monografię na ten temat. Ich herbaciarnia mieści się w małym parku w kształcie trapezu, rozciągającym się pomiędzy Bulwarem Kolejności i ulicą Dezabilu. W parku pod modrzewiem (który w dniach rozpustnej młodości doznał pomieszania zmysłów i dziś na wiosnę rodzi kasztany) znajduje się siedem białych kamieni ułożonych w miłej dla oka, estetycznej konfiguracji. Chcąc tam trafić, należy przeciąć tory kolejowe (w tej okolicy wyjątkowo mocno natłuszczone i gładkie) i wskoczyć do parku, nie dając się zgnieść mechanicznym i napędzanym siłą mięśni pojazdom.
Zdaniem Rosalie i jej męża ta okoliczność również ma kolosalne znaczenie, gdyż łaskę zawsze zyskuje się na krótko, w zgiełku i chaosie.
* * *
Ludovico nie wie, że powinien paść na czworaki, ale dla niego jest to i tak naturalny tryb poruszania się, jak dla kicającego królika. W środku — zgodnie z przewidywaniami — jest ciemno. Podnosi wzrok, ogarnia spojrzeniem zatłoczone wnętrze i widzi to, za czym tak długo tęsknił: blondynkę w zielonym szalu, siedzącą spokojnie, po turecku, jak indyjska bogini. Trzyma zarękę inną kobietę, która ma wściekłą grzywę czarnych loków i spojrzenie lwa poruszającego nerwowo ogonem.