Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Dlaczego? Dlaczego nie chcesz być taka jak inni? Dlaczego tak mnie dręczysz? Przez to, co powiedziałem? Przez to, że byłem nieuprzejmy? Przepraszam, po stokroć przepraszam. Kiedy się przed nami ugniesz, ty okropna dziewczyno, która przeszyłaś mnie wzrokiem i ujrzałaś takiego, jakim jestem, aż moje serce pękło w twoich rękach?

Kiedy jednak próbowała uciec przed jego błaganiem i napomnieniami, kiedy usiłowała się wymknąć w towarzystwie odzianego w lawendę homunkulusa, kiedy próbowała udać się nie do pracowni Aloysiusa, lecz w innym kierunku, inną wykładaną deskami ulicą, zawsze musiała zawrócić. Materializowały się przed nią ściany bursztynowych cieni, barykady ze splątanych latarń ulicznych wyrastały jak kolczaste zarośla, albo ulica po prostu rozpływała się w nicości, której November nie mogła sforsować. Świat, w którym jej obecność była dopuszczalna, ograniczał się do dwóch szerokich ulic. Jej miasto było stałe, wierne i należało tylko do niej, ale nie mogła zapuścić się poza miejsca, których dotknęła tamtej pierwszej nocy, śpiąc z twarzą wtuloną w wygolony kark brata Xiaohui.

Budziła się z płaczem. Chwytała gorączkowo notatniki i wściekłym charakterem pisma zapełniała je spisami „Rzeczy, których nie zrobię”, „Rzeczy, które mnie przerastają”, „Kobiet, którymi nie jestem”, „Miejsc, których nie odwiedzę”, „Rzeczy, które nie są prawdziwe”, „Rzeczy, które z pewnością mnie zniszczą”.

A potem ciskała notatnikami o ścianę. Zostawiały ślady na idealnej bieli — a ona te ślady również zapisywała. Wbrew sobie zamykała oczy, zagłuszała potrzebę oglądania tamtego miejsca, tak jakby było człowiekiem, którego od lat nie widziała i za którym okrutnie tęskniła.

* * *

— Wszystko ma swoje miejsce — powiedział ojciec, kiedy była jeszcze młoda, i pokazał jej długie szufladki z cedrowego drewna w katalogu ogromnej biblioteki, w której pracował. Mosiężne ramki z etykietkami lśniły jak guziki na mundurze policjanta. — Ale najważniejsze jest to, że każde takie miejsce jest opisane. Ład jest przechodni: uporządkuj jedną drogocenną rzecz, a uporządkujesz cały wszechświat.

— Ja też tam jestem? — zapytała, zerkając ponad krawędzią szufladki do środka.

— Oczywiście, skarbie — przytaknął ojciec.

Wielką, śniadą ręką, wystającą z kraciastego mankietu i pachnącą skórką cytrynową po zaparzonej przez matkę porannej herbacie, przewertował karty i wyjął jedną z nich.

006.332. „Dziewczynka, która opłynęła Krainę Czarów na statku własnej konstrukcji”. H. F. Weckweet, 1923. Gleiss & Schafandre: Nowy Jork.

Potraktowała jego słowa poważnie; już wtedy inaczej nie umiała. Książka znajdowała się na szóstym piętrze, na które weszła po schodach, wiedząc, że to jedyny właściwy sposób dotarcia na swoje miejsce we wszechświecie; skorzystanie z windy byłoby oszustwem. Mała książka miała skórzaną oprawę, ozdobioną słabo wytłoczonym rysunkiem nagiej dziewczynki na tratwie: stała wyprostowana jak maszt, z sukienką rozpostartą w rękach zamiast żagla. Był to wówczas najstarszy przedmiot, jaki November widziała w życiu.

Od tamtej pory przeczytała ją dokładnie dwieście siedemnaście razy, nie licząc tych prób, kiedy czytywała tylko fragmenty. Książka była właściwie tylko jednym ogniwem w długiej serii powieści dla dzieci, ale te pozostałe w ogóle jej nie interesowały: ojciec nie wygrzebał ich w ogromniastym katalogu i nie powiedział, że są o niej, a ona nie musiała się wspinać na szóste piętro, żeby je odszukać. W tym roku — z okazji trzydziestych pierwszych urodzin — przeczytała ją od deski do deski; czytała od świtu do świtu. Bohaterka miała na imię September, i November była przekonana, że w tym imieniu zawiera się sekretny przekaz dla niej od ojca i Hortense Francis Weckweet. Niewykluczone, że gdyby dziewczynka nazywała się inaczej, November nie przeczytałaby tej książki dwieście siedemnaście razy.

Pod jej powiekami obraz ojca z rękami pełnymi katalogowych fiszek, ułożonych w wachlarz jak karty pokerzysty, zmagał się z wizją płaczącego Aloysiusa, zawodzącego błagalnie:

— Daj mi spokój, proszę! Nie mogę tego znieść. Nie mogę znieść ciebie!

Złapała się za głowę.

Ja też nie mogę tego znieść, ale ta druga możliwość mnie przerasta. Nie mam niczego. Nie jestem odważną dziewczynką.

Mgła znad zatoki rozpływała się nad wzgórzami jak esencja herbaty w filiżance wody.

Nie jestem odważna, pomyślała November, ale mam sukienkę. Przynajmniej tyle. Mam sukienkę jak żagiel.

Otarła oczy i wyjęła z szafy skrawek pomarańczowego jedwabiu. Sczesała włosy w bibliotekarski kok, żeby nikt nie przegapił jej twarzy. Mapa ulic pałała triumfalnym ogniem na jej policzku. Odwróciła wszystkie pierścienie kamieniami na zewnątrz. Zabłysły jak rycerska rękawica.

* * *

Trwało to dziewięć nocy. Chodziła po mieście, piła obrzydliwie słodkie napitki i czekała. Wyniośli, modni ludzie gapili się na nią bez żenady, a jej skóra płonęła wstydem i determinacją.

Wytrwam na tratwie, aż powieje Zielony Wiatr, rozmyślała, cytując Weckweet i książkę swojego dzieciństwa. Moja sukienka to mój żagiel.

I rzeczywiście, w końcu powiał Zielony Wiatr, zrazu powoli i delikatnie, choć nie nastąpiło to ani w chromowanym barze, ani w dobudowanym skrzydle biblioteki. Zdarzyło się to, gdy zmęczona przedzierała się przez armię gołębi na Union Square, szła do samochodu, zamierzała przejechać z powrotem przez most i wrócić do domu, do Hortense Weckweet i tysiąca niedokończonych spisów.

Kobieta wyglądała, jakby pochodziła z bieguna północnego: jasnorude kędzierzawe włosy okalały duże, rumiane, wysmagane chłodem policzki. Wiatr tarmosił jej długi zielony szal. Nie była ładna, ale nie była też przeciętna. Nic nie powiedziała, lecz jej twarz wprost promieniała nadzieją i życzliwością, aż November poczuła ból w piersi. Kobieta podbiegła, ale zatrzymała się kawałek od niej; jej oddech mglił się w wieczornym powietrzu, w przenikliwej sinej bryzie typowej dla Zatoki o zmierzchu. Drżącymi dłońmi bez rękawiczek rozpięła granatową kurtkę o marynarskim kroju i dziecięcym gestem podciągnęła sweter. Miała je na brzuchu, tuż pod lewą piersią: na jej skórze czaił się cierpliwy pająk. Zerknęła na noszone przez November pierścionki, ujęła jej twarz w delikatne palce i pocałowała ją z żarliwością nowo narodzonego niedźwiadka ssącego matkę.

Róg Krasnozłotej i Korundowej

Na skrzyżowaniu Krasnozłotej i Korundowej stoi dom. Przez lata rozrósł się do tego stopnia, że zagarnął większą część obu deptaków, w górę aż do Dziewiętnastej i w dół do Szóstej. Przez luki, w których jego węgły nie dotykają ziemi, przynależny do niego ogród długim szmaragdowym łanem wylewa się na ulicę. Żebracy śpią w cieniu drzewek granatu, a ślady pojazdów zakrzywiają się z wdziękiem, wymijając natrętne plamy zieleni.

Z początku dom był małą sadzonką w sosnowym kubełku, z korzeniami owiniętymi muślinem i nasączonymi wodą różaną. Kupiły go trzy kobiety. Głaskały go po korze, żeby go uspokoić. Zakopały go w tajemnicy, mając księżyc za wspólnika, w miękkim gruncie ówczesnej Krasnozłotej. Było to przed epoką kolei (podziemnej i naziemnej) i niebotycznych wież, zanim na ulicach rozpanoszyły się plujące wodą gargulce o mysich łbach. Kobiety nosiły szare woalki i korony zestalowych kół zębatych. Znały się na rytuałach; wiedziały, jak się ubrać i gdzie ustawić. Później przychodziły co noc, karmiły dom i szeptały do niego. Przybywały bezszelestnie, przynosząc w kieszeniach słodkie drobiazgi: kostki cukru i jabłka, hiszpańskie dachówki i plasterki fałszywych Krzyży Południa, warkocze z własnych głów, kościane guziki, złote igły do szycia, piętki niedzielnych wypieków, wiśnie o pestkach ze stwardniałej melasy, kurki do kranów w kształcie męskich głów, mirrę i kadzidło, ług i whiskey, długie czarne pogrzebacze i dziecięce beciki, torebki i grzebienie, świąteczne ciasta, cykutę, herbatę cytrynową, szklane puchary, zarżniętą owcę, oraz — najważniejszy, choć wymieniony na końcu — smutny szary kształt jednego z ich synów, który udusił się własną pępowiną.

24
{"b":"163415","o":1}