Czyje to było dziecko, tego nikt z nas rzec nie potrafi.
Wszystkie trzy kobiety miały na imię Casimira. W niczym im to nie przeszkadzało.
Dom — wykarmiony daleko ponad najśmielsze marzenia gzymsów i zawiasów okiennych — zaczął rosnąć tak szybko i z takim zapałem, że domy po obu jego stronach musiały zebrać swoje obszerne bagaże i, pociągając znacząco nosami, przeprowadzić się w inne miejsca, a on wypluwał kolejne błyszczące cedrowe ściany i okna z przydymionymi szybami; dachówki z brązu wysypywały się z klekotem z kominów jak spadające kamienie domina; z ziemi wyrastały ogrodzenia i zamaszyście zakręcone schody; długie korytarze rozpościerały ramiona, by udzielić schronienia chowającym się w nim dzieciom. Pokój za pokojem otwierały się jak kwiaty, każdy umeblowany w jednym kolorze, ponieważ dom był schludny z natury i lubił porządek. Na początek wypuścił osiem kondygnacji, ale co roku w porze żniw wyrastały następne. Dach wypiętrzał się, obrastał w nowe połacie, szczyty i wieżyczki. Nocami przechodnie słyszeli, jak zmieniający szaty dom nuci pod nosem niedorzeczne przyśpiewki, jak mała dziewczynka, która z zapartym tchem oczekuje rozpoczęcia festiwalu.
W końcu dom otworzył pokój w najwyższej wieży, największy ze wszystkich, jakie do tej pory wyhodował. Pokój był urządzony we wszystkich możliwych odcieniach szkarłatu, przez co, stając w nim, człowiek czuł się jak we wnętrzu bijącego, krwawiącego serca. A potem dom zamknął się na głucho i czekał, rosnąc powoli, jak zwykłe drzewo — jeden słój rocznie.
W następnych latach Casimiry miały zwyczaj przyprowadzać kolejne dziedziczki pod drzwi cudownego domu i przykładać ich drobne rączki do kołatki — cudnego drobiazgu w kształcie lwiej łapy. Przez wiele lat dom pozostawał cichy i uśpiony, obojętny na wdzięki młodych gości. Kiedy obecna Casimira skończyła osiem lat, również została zabrana pod dom. Jej matka wzięła jej niewzruszoną dłoń w swoją i przyłożyła ją do drzwi.
Pewnie już się domyślasz, co było dalej, bo z pewnością nie brak ci bystrości. Ja, naturalnie, wiedziałem, co się stanie, ale — jakkolwiek by na to patrzeć — przewidywanie przyszłości to jeden z moich koników.
* * *
Lwia kołatka zabrzmiała czysto i donośnie. Drzwi otworzyły się bezszelestnie, a potem zatrzasnęły gwałtownie za plecami dziecka, zostawiając jego rodziców na śniegu.
Mała Casimira znalazła się w ogromnym westybulu, u stóp schodów wyglądających jak piętro weselnego tortu olbrzymów. Po dłuższej chwili, z braku lepszego zajęcia zasnęła na miękko tapicerowanym fotelu koloru lawendy.
Kiedy czarna noc wśliznęła się do środka przez wysokie okna, mały chłopiec zszedł bezszelestnie po schodach i wziął Casimirę za rękę. Na szyi miał zawiązaną szeroką niebieską wstążkę, jak dziewczęcą kolię, tylko szerszą i ciaśniejszą, on sam zaś był uroczy, ze ślicznym rumieńcem na bladych policzkach i nadzwyczaj stosownych pantoflach na drobnych stópkach. Potrząsnął nią i obudził, delikatnie, z troską.
— Zbudź się, Casimiro — powiedział. — Zbudź się.
Uśmiechnął się do niej uśmiechem doskonałym, wyrażającym ideał technicznej precyzji, jakby od ośmiu lat ćwiczył go przed okrągłym lusterkiem.
— Nie mam imienia… — Zawahał się. — Nie mogę więc ci się przedstawić, ale byłbym twoim dziadkiem, gdyby nie moja niezdarność, która sprawiła, że przychodząc na świat, potknąłem się o własną matkę.
Casimira nie odpowiedziała.
— Mam dla ciebie pokój — powiedział dom i zarumienił się chyba nieco bardziej niż chłopcom wypada.
* * *
Niebo jest podziurawione gwiazdami. November wciąga do płuc pachnący zielem laurowym i zielonym kardamonem wiatr Palimpsestu. Ma na sobie wściekle granatową sukienkę od Aloysiusa; zimny powiew przyprawia ją o gęsią skórkę na brzuchu. Pawie pióra ocierają się o jej ramię. Dookoła piętrzą się pająkowato chude domy przy Krasnozłotej, tak wysokie, że długie szale chmur przesłaniają ich wierzchołki. Chciałaby zadrżeć, ale nie może się na to zdobyć. Z każdego narożnika i balkonu szczerzą zęby gargulce, przez które pryska i chlapie stara deszczówka, gromadząca się później w podłużnych zbiornikach u stóp budowli. Mają drobne pyski myszy, jeży i oposów, lisów, szczurów i ślepych, węszących kretów. Pyski te, zniekształcone jak to zwykle u gargulców bywa, wyzierają spomiędzy zawijasów kamiennych liści i oblizują ostre ząbki, ale jej wydają się takie słodkie i milutkie, że na środku ulicy wybucha śmiechem. One zaś uśmiechają się jeszcze szerzej na swoich podniebnych grzędach.
Tak, myśli sobie. Udało się. Jestem tutaj.Opłaciło się. Przybycie tu byłowarte i rudowłosej nieznajomej, i chłopca, którykocha swoją siostrę. Byłowarte ich wszystkich.
Pszczoły jednak niecierpliwią się jej satysfakcją. Ciągną ją w stronę drzwi tak ogromnych, że nie od razu do niej dociera, że stanowią one część tylko jednego domu. Olbrzymia lwia łapa wyznacza ich środek. Kładzie na niej dłoń, jakby ostrożnie pozdrawiała bestię, do której łapa z pewnością należy. Pszczoły krzyczą. Krzyk pszczół może wyrażać tylko jedną z dwóch emocji: radość albo gniew; w małych ciałkach nie ma miejsca na więcej odmian krzyku. Manekin w lawendowym garniturze obejmuje jej talię buczącymi rękami. Drzwi otwierają się zamaszyście, jakby ćwiczyły ten ruch co najmniej od dziesięciolecia.
Zaraz przy wejściu, wśród gęstych paproci i zbyt licznych stojaków na parasole, stoi kobieta w surowej sukni jaką mogłaby nosić guwernantka — czarno-zielonej, długiej, pod szyję. Na wysokości obojczyka suknia jest spięta dużą miedzianą zapinką w kształcie osy, a w pasie przewiązana długim, błyszczącym, również miedzianym pasem, czy raczej łańcuchem maleńkich pudełek, które okalają szczupłą talię i opadają z boku na podłogę jak posupłany sznur mnisiego habitu. Kręcone włosy kobieta upięła wysoko, pomysłowo; mają bardzo spokojny zielony odcień, głębszy niż morska woda czy szmaragdy, stonowany, stosowny i idealnie dopasowany do koloru jej oczu. Trzyma za rękę chłopca w stroju francuskiego książątka, z niebieską wstążką na szyi. Chłopiec chowa się za jej obszerną spódnicą i stamtąd zerka z zaciekawieniem na gościa.
Pszczeli manekin podchodzi z entuzjazmem do kobiety, ujmuje ją pod brodę i zwraca jej twarz ku sobie. Kobieta składa na pszczelim obliczu gorący pocałunek, przekrzywiwszy głowę w klasycznej pozie kobiety uwiedzionej. Znaczącym gestem manekin daje znać November, po czym rozpływa się rojem pszczół, który rozprasza się po domu. Z garnituru od Aloysiusa zostaje zmięta kupka materiału na nieskazitelnie czystej podłodze.
— Podoba mi się twoja sukienka — rzuca kokieteryjnie kobieta.
— Aloysius ją uszył — odpowiada November. Nie przychodzi jej do głowy nic lepszego, nic mądrzejszego, nic bardziej pasującego do stojącej przed nią nieznajomej. Coś ściska ją w gardle.
— Ach, wiem, wiem o tym. Mam kilka jego sukien. Ma niepowtarzalny styl.
Długo milczą. Odległy zegar oznajmia szeptem godzinę.
— Wiem także dlatego, że to ja ci ją kupiłam — odzywa się w końcu zielonowłosa. — Na prezent.
Rumieniec na jej policzkach jest tak intensywny, że stojąca przy samychdrzwiach November czuje bijące od niego ciepło.
— Czym sobie na niego zasłużyłam?
— Cóż… — Kobieta wbija wzrok w podłogę. — Jakiś czas temu moje pszczoły ogromnie się ożywiły. Zaczęły tańczyć i wyśpiewywać czyjeś imię, powtarzały je w kółko, nie mogłam przez nie spać. Królowa poprosiła o audiencję, pozwoliłam więc jej usiąść na płatku mojego ucha. Pocierając odnóżami o siebie wyjaśniła mi, że pszczoły zakochały się w pewnej imigrantce pachnącej kolcolistem i pyłkiem hibiskusa. Były przy tym przekonane, że owa nieznajoma potrafi odwzajemnić ich uczucie. Zarazem wierzyły niezachwianie, jak wszystkie dzieci, że ich matka także pokocha obiekt ich pszczelich westchnień.