Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Sufit Kolofonu nie jest pomalowany: jego twórca, architekt, którego imię dawno poszło w niepamięć, zażyczył sobie, żeby dworzec w jak najbardziej wyrazisty sposób uświadamiał przechodniom, że zeszli pod ziemię. Dlatego też dach Kolofonu obsadzono ognistymi kwiatami imbiru, których grube złote korzenie sięgają skwapliwie w dół, w głąb stacji; każdy, kto zadrze głowę, zobaczy tylko ziemię i zmagające się z nią korzenie. Cudowny zapach tych kwiatów na długie dni wsiąka w skórę podróżnych.

Miruna mieszka we wnętrzu szklanej kolumny. Kiedy śpi — na stojąco, jak koń — śpi właśnie tam. Młody tragarz w błyszczącej czapce, który kocha ją całym swoim obwieszonym kuframi sercem, raz dziennie przynosi jej suty posiłek: sześć pieczonych czyżów oraz winogrona tak okrągłe i fioletowe, że od samego patrzenia bolą oczy. Jest tak strwożony, że nie może wykrztusić ani słowa, ale przynosi jej ptaszki i z przypochlebnym zachwytem patrzy, jak je zjada.

Miruna stoi zwrócona twarzą do Naszej Pani, dzięki czemu jej praca stale podnosi ją na duchu. Na siwych włosach nosi prosty lniany barbet i diadem — niepospolicie kosztowny! — wykonany z podkładu kolejowego, który dziesiątki lat temu odpadł od Fontanny. Jest wdzięczna, że zdarzyło się to akurat za jej kadencji; dzięki temu mogła mu własnoręcznie nadać nowy kształt i dopasować go do swojej głowy. Jest przeoryszą dworca; jej wzrok, gdziekolwiek padnie, przynosi szczęście. Na szczycie szklanej kolumny znajduje się tuba mosiężnego rogu, który długą spiralą oplata kolumnę i schodzi na sam dół, gdzie na wysokości ust Miruny kończy się talerzem do złudzenia przypominającym ustnik trąbki. Miruna zamyka oczy w geście rajskiej uległości, a w jej piersi płonie światło Naszej Pani, blask kolejowych lamp, gdy matczynym, łagodnym głosem wyśpiewuje swój psalm:

„Przyjazdy, tor trzeci — Marginalia, linie Rylcowa i Sgraffito. Pociąg ze Sgraffito odjedzie do Srebrnorybia. Planowy odjazd: godzina dwudziesta zero, zero. Dziękuję i życzę miłego wieczoru”.

* * *

Sei wpada pędem do przejścia z napisem PÓŁNOC. Nie ma biletu i zbulwersowane serce tłucze się jej o żebra. Słyszy krzyk, jazgot zdławionych głosów, płacz tysięcy, tętent koni w galopie. Odsuwa na bok budzące się wrażenie istnienia obcych w jej wnętrzu — jedzą, wszyscy naraz, jej żołądek wypełnia się cudzoziemskimi przysmakami, jej usta drżą od dotyku gorących pucharów. W pobliżu któregoś z członków jej kwartetu ktoś pali, ale nie zwykły tytoń, lecz coś ciemniejszego i słodszego, jak suszone skórki fig. Kiedy Sei warczy na obcych, cofają się roztrzęsieni. Szykuje się do skoku przez bramkę wejściową; nie da się zatrzymać, zna swoje znamię. Jest tylko jedno miejsce, za którym tęskni w tym mieście wielu faset.

Biedne dziecko — nie zobaczysz całej reszty! Cuda są także na powierzchni ziemi… Nie, nie słucha. Nigdy nie słuchają. Pragną tylko swoich własnych, osobistych zabawek i łakoci, którymi z nikim się nie dzielą.

Mosiężne pręty rozstępują się przed nią gładko, z cichym wizgiem. Sei śmieje się piskliwie i przyspiesza. Jej bose stopy łomoczą o marmur, kiedy skręca gwałtownie i wypada na peron.

Już nie słyszy altówki. Domyśla się, że to było gdzieś daleko, tamta wiekowa stacyjka bez fontann. Słyszy natomiast ciche brzdąkanie klawesynu i w przelocie miga jej młoda kobieta, zgarbiona nad pomalowanym kolorowo instrumentem stojącym daleko od peronu, przy torach. Pociągom się ta muzyka nie podoba — albo może po prostu zwietrzyły inny, milszy zapach: nie zwalniając mijają klawesynistkę i pędzą na spotkanie Sei. Unikają muzyki klawesynu w ten sam słoniowaty sposób, w jaki adorowały alcistę. Kiedy pociąg zwalnia posuwiście i zatrzymuje się przy niej, otwierają się drzwi — ale tylko te najbliższe, bo drzwi naprzeciw innych pasażerów, podróżnych i dzieci z wybałuszonymi oczami i bursztynowymi lizakami w rączkach nieodmiennie pozostają zamknięte. Wnętrze wagonu jest ciemne, pozbawione światła i dźwięków, ale Sei się nie boi, nie bardziej niż dawno temu bała się pokoju z trawy i otwartych ramion matki, jej poprutego kimona, skłonnych do płaczu oczu. Usagi miała tak samo czarne wnętrze.

Wskakuje do pociągu. Szczęśliwe drzwi zatrzaskują się za jej plecami i długa srebrzysta bestia wślizguje się w przechyle w tunel. Pasażerowie na peronie kręcą głowami i smętnie nakręcają zegarki.

* * *

Dudnienie powstające na styku wagonu z torem odbija się twardym, szczęśliwym rezonansem w kościach dziewczyny o imieniu Sei. Sei stoi w ciemności i po omacku szuka skórzanych uchwytów na poręczy, ale bez powodzenia. Rozlega się trzask grubej zapałki. Sei mruży oczy, oślepiona światłem czerwonej latarni. Wagon chybocze się lekko, delikatnie, jakby chciał ją ukołysać do snu. Ona jednak nie chce spać jeśli zaśnie, obudzi się, a tego by nie zniosła.

Ściany są wyłożone czerwonym jedwabiem. Przy rzadko rozrzuconych stolikach kulą się niewyraźne sylwetki. Słychać głośne siorbanie, jakby jadły zupę. Nieco dalej stoi wysoka kobieta w czarnym kimonie z nefrytowej barwy podszewką. Nie przewiązała się pasem, widać jej drobne piersi i szczupłe nogi. Jej pociągła twarz, pomalowana na czerwono od czubka brody po nasadę włosów, jest dziwnie kanciasta, jakby rozciągnięta ponad ludzkie proporcje. Jej usta rysują się zaciętą czarną krechą, włosy zachodzą na siebie falami jak opakowanie prezentu. Podchodzi, opuszcza czerwone powieki. Trzyma czarkę z herbatą. Herbata też jest czerwona i pachnie cynamonem. Kobieta kciukiem i palcem wskazującym sięga do swoich czarnych ust i spod języka wyjmuje grudkę opium, którą następnie wrzuca do czarki niczym kostkę cukru. Stawia czarkę na stole, na którym lśni już ozdobna europejska zastawa, i szybkim krokiem podchodzi do Sei. Obejmuje ją i rozpuszcza jej włosy, które okrywają je obie jak przecięty na dwoje akordeon. Szepcze jej do ucha:

— Ogromnie się cieszymy z twojego przybycia. Prosimy, przyjmij od nas strawę i napitki. Otwórz nasze drzwi, niech ci się spodobają nasze wagony. Jeśli to nie nazbyt natrętna prośba, chcielibyśmy stać ci się drodzy, ale jesteśmy cierpliwi i nie będziemy się narzucać.

Odsuwa się, pozostawiwszy czerwony ślad farby na policzku Sei. Sei kręci lekko głową. Ma półotwarte usta, nie posiada się ze zdumienia.

— Ale przecież… wiecie otym, że jestem tu tylko dzisiaj, jestem… nocną efemerydą.

Czerwona kobieta kiwa głową.

— Jesteśmy pewni, że odszukasz nas bez względu na to, w której części miasta się przebudzisz. Gdybyśmy myśleli inaczej, równie dobrze moglibyśmy uznać, że wagon może istnieć bez swojego pociągu. Należysz do nas, nasz dyniowy kwiatuszku, nasza łodyżko orchidei. Jesteśmy twoimi liśćmi, musisz na nas spojrzeć i powiedzieć, że jesteśmy zieloni. Że jesteśmy złoci.

Sei siada przy stoliku i zaciska palce na obco wyglądających utensyliach. Kobieta siada naprzeciw niej, zasłania kimonem swoją nagość. Jej szkarłatna twarz promienieje.

— Kim jesteś? — pyta Sei.

— Jestem Trzecią Szyną.

Sei parska śmiechem; jej głos niesie się metalicznym echem po wagonie,przeszkadza innym gościom.

— A nie wyglądasz. W dotyku też jesteś inna.

Trzecia Szyna się waha, czubki jej włosów aż skwierczą z podniecenia, jak naelektryzowane.

— Chciałam mieć ciało, więc udostępniono mi elementy składowe ciała, ale nadal biegnę tu w dole, pod tobą, milcząca, nieskończona, zabójcza. I kocham cię, Amayo Sei. Dla ciebie przyoblekłam się w to czerwone ciało i nalałam ci czerwonej herbaty. Tylko dla ciebie.

Dopiero teraz Sei zauważa, że po wagonie przechadzają się inne czerwone kobiety, obsługujące zgarbionych gości; one również upięły włosy w fale, włożyły maski i uczerniły usta, a teraz wyjmują grudki opium z ust, ale żadna — poza tą, która przedstawiła się jej jako Trzecia Szyna — nie jest naga pod kimonem, żadna nie pokazuje odsłoniętego ciała tym, którzy piją jej herbatę. Wszystkie noszą cztery warstwy szat przepasane szeroką szarfą ze sztywnego jedwabiu.

21
{"b":"163415","o":1}