— Ja go chyba znam — powiedziała.
Clara wzruszyła ramionami.
— To możliwe. Na Zachodnim Wybrzeżu nie ma nas tak znowu strasznie dużo. Nikt nie wie, jak to się zaczęło. Chociaż kiedyś miałam takiego gościa… To był mój czwarty albo piąty. No wiesz, czwarty albo piąty z tatuażem. I on mi opowiedział taką okropną historię. Wylegiwaliśmy się na golasa u niego w domu, dojadaliśmy resztki pad thai,piliśmy burbona, kiedy nagle tak dziwnie na mnie spojrzał i powiedział, że podobno w Kambodży, tak mi się wydaje, że powiedział „w Kambodży”, była pewna kobieta, dawno temu, na długo przed wojną…
— Którą wojną?
— Jedną i drugą. Zanim jeszcze dotarli tam biali i w ogóle. Więc była taka kobieta, ciężarna, i ona wpadła do Mekongu. I nagle zewsząd zleciałysię gwarki i ją wyciągnęły, ale przy okazji strasznie ją podziobały, tak że najpierw omal się nie utopiła, a potem, przez nie, prawie wykrwawiła się na śmierć! Rzeczny muł dostał się do organizmu, wdała się infekcja, przez wiele tygodni kobieta miała gorączkę. Wszyscy się nad nią modlili, aż pewnego dnia, po bardzo długim czasie, po prostu wstała i zaczęła normalnie chodzić, rozmawiać, gotować i tak dalej. Tylko w głowie jej się poprzestawiało. Od tej pory chodziła od wioski do wioski i namawiała szamanów, żeby robili jej różne paskudne, tajemnicze tatuaże. Nie mogła się powstrzymać, aż w końcu zrobiła się od nich cała czarna, tatuaże zlały się w jedną wielką plamę i wszystkim ulżyło. Urodziła jednak dziecko, dziewczynkę, i nadała jej imię Chanthou, tak to chyba brzmiało, Chanthou… Nikt potem nie chciał już dawać im jeść ani przygarnąć ich pod swój dach, bo dziewczynka też była wytatuowana, nie tak bardzo jak matka, ale bardzo; miała tatuaże nawet na białkach oczu. W dodatku nigdy nie nauczyła się mówić, nawet jak już dorosła, i ludzie uważali, że jest diabłem. Wyrosła na piękną dziewczynę. Mężczyźni z wioski płacili jej, żeby się z nimi pieprzyła, tak że przynajmniej miała za co kupić sobie jedzenie. Jej matka pewnie robiła tak samo, zwłaszcza że przecież w takiej wiosce nie ma za wiele pracy, z której można by wyżyć. Ale za córkę płacili więcej. Kiedy któryś z mężczyzn się z nią przespał, budził się z jednym z jej tatuaży na ciele, a z kawałka jej ciała ten sam tatuaż znikał i zostawała zwykła czysta skóra. Mężczyźni musieli później ukrywać te tatuaże, dziewczyna jednak była tak śliczna, dobra i cicha, że nie potrafili jej się oprzeć. Kłopot w tym, że taki tatuaż bardzo trudno ukryć.
Clara nerwowo odwróciła wzrok od poczerniałego policzka November i odkaszlnęła.
— W końcu wioskowe żony zebrały się, w kupie napadły dziewczynę i tak ją pobiły, że myślały, że umrze. Zostawiły ją na śmierć. I na tym sprawa powinna się zakończyć, prawda? Nikt nie chciał jej pochować, bo uważano ją za wiedźmę i tak dalej, ale ciało i tak zniknęło. Faceci, którzy z nią sypiali, widywali ją później w dżungli, już bez tatuaży, z gładką brązową skórą: stała jakby nigdy nic, bez słowa, a przy niej siedziały dwa tygrysy. Przerażający widok. Prychała na mężczyzn jak kot i znikała bez śladu. Pewnego dnia zniknęła także jej matka, a potem przestano widywać dziewczynę z tygrysami. Kiedy jednak wszystko wróciło do normy, nagle zaczęli znikać mężczyźni, pojedynczo, a potem także kobiety. Nie było komu dbać o inwentarz, czyścić studni, łatać dziur w dachach, a kiedy szamani z innych wiosek przyszli rozeznać się w sytuacji — zaniepokojeni, czemu nikt z tej wsi nie handluje już ryżem albo krewetkami ani nie przychodzi prosić o żonę — znaleźli puste domy. Rozrzucili po kątach kości i inne magiczne przedmioty, posypali solą i orzekli, że wioska jest przeklęta. Podobno do dziś nikt tam nie mieszka, została po prostu martwa plama w środku dżungli. Taki wielki krąg.
— Brzmi znajomo.
— To fakt. Muszę przyznać, że czasem sama rozglądam się za dziewczyną z tygrysami. Ale głupie, przecież nawet jeśli to wszystko prawda, to wydarzyło się bardzo, bardzo dawno temu.
November wzruszyła ramionami.
— Czyli nie wiesz, jak się tam dostać inną drogą? — zapytała. — Ani jak zostać?
— Nie, nikt tego nie wie. Nikt stąd, ale podejrzewam, że także nikt stamtąd. Ale czy to ważne? Po prostu… ciesz się tym, co masz. Przecież to fajne, mieć tajemnicę, prawda?
Herbata wystygła.
— Widzisz, Claro, problem polega na tym, że ta droga jest już dla mnie zamknięta. Tak mi się wydaje. Z tą twarzą i z taką ręką… Nawet tobie jest ciężko, a przecież mieszkamy już razem od trzech dni.
Clara zawstydziła się i zaczerwieniła. Wydawała się taka młodziutka, złożona ze śniegu i lodu.
— November… — odparła ze złością. — To nie tak. Miasto nie jest tylko dla ładnych ludzi. Ty nie możesz ukryć swojej tożsamości, żal mi cię, ale to jeszcze nie koniec świata.
— Miałam ogromne szczęście, że chociaż na ciebie trafiłam.
— Ach, o to ci chodzi? — Clara jednym gestem zbyła cały kosmos trosk. — Dam ci numer telefonu. Nie przejmuj się. — Nakryła okaleczoną dłoń November swoją. — Z czasem jest coraz łatwiej. Naprawdę.
* * *
Po powrocie od Clary, jej herbaty i szerokich bioder, November nie miała ochoty spotykać się z pszczołami. Wiedziała, że źle robi, zaniedbując je w ten sposób, i że ich zaniepokojenie może zaszkodzić miodowi, ale nie mogła się zmusić, żeby przejść na drugą stronę poletka kwitnącej pszenicy i odwiedzić ule. Siadła w swojej pustej, kanciastej sypialni i spośród stojących w rzędach brązowych książek wyjęła jedną brązową książkę — tę, która miała na okładce nagą dziewczynkę łapiącą wiatr w trzymaną w rękach sukienkę. Otworzyła ją na mocno zaczytanej stronicy. Kiedy ojciec w końcu kupił jej tę książkę, żeby nie patrzeć dłużej, jak miodem i mlekiem maże egzemplarz biblioteczny, często czytała z niej tylko pierwszą stronę i wtulała się w nią jak w ulubiony kocyk.
Dawno, dawno temu dziewczynka imieniem September okrutnie się znudziła mieszkaniem w domu ojca, gdzie codziennie zmywała te same różowo-żółte filiżanki i garnki po gulaszu, sypiała na tej samej haftowanej poduszce i bawiła się z tym samym małym milusim psiakiem. Ponieważ urodziła się w maju i miała pieprzyk na lewym policzku, a jej stopy były ogromniaste i niezgrabne, Zielony Wiatr zlitował się nad nią i pewnego wieczoru, niedługo po jej urodzinach, przyleciał pod okno jej pokoju. Był ubrany w zielony smoking, zieloną pelerynę stangreta, zielone bryczesy i miał zielone rakiety śnieżne. Nad chmurami, w dzielnicach nędzy, gdzie mieszka Sześć Wiatrów, panuje straszny ziąb.
— Wyglądasz mi na zrzędliwą i humorzastą panienkę — powiedział. — Co powiesz na to, żeby odfrunąć ze mną, dosiąść Lamparta Małych Bryz i udać się nad wielkie morze na granicy Krainy Czarów? Obawiam się wprawdzie, że nie będę mógł tam wejść, gdyż Surowym Wichrom wstęp tam jest wzbroniony, z radością jednak odstawię cię nad brzeg Morza Przekornego i Niebezpiecznego.
— Och, tak! — wyszeptała September, która, jak już wspomniano, szczerze nie znosiła różowo-żółtych filiżanek oraz małych milusich psiaków.
Wierzchem oszpeconej dłoni otarła łzy z oczu. September powiedziała „tak”. To poruszyło November znacznie bardziej niż podobieństwo imion — wtedy, w domu ojca, kiedy, siedząc w olbrzymim fotelu, majtała nogami w powietrzu. September powiedziała „tak” bez wahania, bez obaw, bez chwili zastanowienia, nie myśląc o matce ani ojcu. Zgodziła się ze szczerego serca i w ten sposób trafiła do Krainy Czarów, podczas gdy inne dzieci musiały zostać w Omaha i zmywać.
Na marginesie książki November dawno temu nagryzmoliła drobnym, niepewnym charakterem pisma:
Słowa, których będę się starała częściej używać: Dlaczego? Kocham cię. Przepraszam. Mogę czekoladkę? Tak. Tak. Tak.