Sięgnęła po telefon i wybrała numer, który dostała od Clary. Zadzwonił dokładnie dwa razy, zgodnie z planem. Przyjedzie za dwie godziny. „Z miasta to jest kawałek drogi, chyba rozumiesz”. „Ależ oczywiście, rozumiem doskonale”.
* * *
Kiedy przyjechał, zdziwiła się, jak bardzo obojętny jest jej cały ten układ. Był dla niej nikim, zaledwie kanałem dostępu. Drzwiami. Kiedy zamykała oczy, nie umiała sobie przypomnieć jego twarzy, mimo że właśnie całował jej ramiona. Był po prostu drzwiami — wysokimi i szerokimi drzwiami w długim zielonym płaszczu, na widok którego uśmiechała się tak szczerze, z taką radością, że mimo brakujących palców i brzydkiej twarzy wziął ją w ramiona jakby występowali w najprawdziwszym filmie. Z miejsca nabrała do niego sympatii. Dotykała jego twarzy, muskała rzadką ciemną brodę, spoglądała w zielone oczy, jakby lekko zmęczone. To od jazdy, tłumaczyła sobie. Bo przecież snu nam nie brakuje.
Objął ją swoimi ogromnymi ramionami, muskularnymi okowami, w których czuła się bezpieczna. Nigdy nie była z mężczyzną, który byłby od niej o tyle większy. Przy nim czuła się maleńka, jego ciało ją chroniło, jego płaszcz osłaniał przed światem. Chciał go zdjąć, ale mu nie pozwoliła; zachwycił ją szorstki dotyk wełny na skórze jej pełnych piersi. Jej nogi wyglądały tak niepozornie, kiedy objęła go nimi w pasie, jak nogi lalki, ale doszła do wniosku, że nie tego chce. Nie chciała przyjmować go w swoim wnętrzu. Odsunęła się, uklękła przed nim, odgarnęła włosy do tyłu i pochyliła się, żeby wziąć go do ust; rzadko to robiła, bo za tym nie przepadała, ale on miał zielony płaszcz i przyszedł ją zabrać do Krainy Czarów.
Tak, pomyślała. O, tak. Chciała mu podziękować, że nie zwraca uwagi na jej oszpecenie, że zachowuje się tak, jakby niczego jej nie brakowało. Nie miał słodkiego ani słonego smaku, smakował po prostu skórą, był taki czysty, twardy i taki duży, że żuchwa omal nie wyskoczyła jej z zawiasów, kiedy pojękiwał, poruszając się w jej gardle. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że siedzi na aksamitnej kanapie powozu Zielonego Wiatru… A może Casimiry? Kiedy potężny mężczyzna na jej łóżku nabrzmiewał, zbliżając się do swojego pozbawionego słów orgazmu, ona była tysiąc mil stamtąd, w chmurach nad Omaha, gdzie rozchylała poły płaszcza Zielonego Wiatru i dosiadała go okrakiem, przyjmując jego — z pewnością również zielone — ciało w swoim ciele i kołysząc się w przód i w tył,a on sapał, pojękiwał i wbijał szmaragdowe palce w jej pośladki.
Tymczasem tutaj, w Benicie, przykryła dłonią czarne znamię na nagiej łydce obcego mężczyzny, a on wplótł palce w jej włosy. Jego krzyki niosły się echem po domu jak spis rzeczy, których może pragnąć człowiek: Boże, Boże, Boże.
Róg Ofiarnej i Sztuczek
Wzdłuż brzegów Albuminy ciągną się stojące na palach czynszówki. Trudno już dziś powiedzieć, jak zostały zbudowane — ich podpory są wątłe jak babie lato i gną się na wietrze, ale domy mimo wszystko stoją, a w zamożniejszych dzielnicach mówi się, że biedota odkryła pewne drzewo (prawdopodobnie odmianę karłowatej brzozy), które marzy o lataniu. Nic więc dziwnego, że nadrzeczne slumsy nazywa się Ptaszarnią.
Z oczywistych powodów produkcja drabin jest w tym rejonie Palimpsestu wielce cenionym rzemiosłem, wręcz świętą profesją; każdy szczebel ma szczególne znaczenie duchowe. Pierwszy nosi nazwę Szczebla Uczciwej Pracy, ostatni Szczebla Soli Niebios. Pomiędzy nimi każdy drabiniarz wytycza własną ścieżkę. Kiedy któryś szczebel się złamie, dom czeka nieszczęście; by je odwrócić, trzeba się pozbyć przynajmniej jednego dziecka, oddając je do innego domu. Dzieci takie nazywa się „szczebelkami”. Krążą z kamienicy do kamienicy po całej Ptaszarni, a przeciętna jakość lokalnych wyrobów drabiniarskich sprawia, że prędzej czy później wracają do rodziny.
Kiedy dziewczynki z Ptaszarni trochę podrosną, codziennie rano wychodzą nad Albuminę przywitać nowy dzień. Splatają swoje niesamowicie długie warkocze w sieć, biorą się za ręce, wchodzą do wody i kładą się na plecach. Unoszą się na wodzie, kołysane leniwym nurtem. Na płyciznach żyją olbrzymie złote koi,które wprost przepadają za smakiem ludzkich włosów. Tym sposobem zaplątują się w sieć, a w południe dziewczęta wyciągają ją na brzeg i patroszą zdobycz kościanymi nożykami, które noszą przyczepione do łydek. Zachwycone koiumierają w plątaninie loków, wśród dzikich śmiechów dziewcząt. Ich mięso ma posmak kokosa i ptasiego tłuszczu. Dziewczęta zaś mają do wieczora czas na naukę.
Nhean — stary człowiek z wydatnym brzuchem i głową rozeźlonego tygrysa — mieszka w jednym z nadrzecznych domów. W miejscu, gdzie tygrysie prążki stykają się z ludzką skórą, biegnie czerwono-fioletowa blizna. Z nieszczęsnych koiprzyrządza żółtawy gulasz, którego słodyczy pożądają wszyscy sąsiedzi. Nhean jednak nie lubi się nim dzielić, mimo że nie dostałby przecież ani jednej ryby, gdyby młode dziewczyny nie obdarowywały nimi starych i schorowanych mieszkańców Ptaszarni, którzy sami nie mogą ich sobie nałapać. Codziennie po południu jada więc sam, szarpiąc mięso psującymi się kłami.
Jest niemy, jak wszyscy z jego rodzaju.
W Ptaszarni nawet najmniejsze dzieci wiedzą, że to właśnie tutaj, w rzecznym mule, kończą wszyscy weterani, i od małego uczą się, żeby z nimi nie rozmawiać. W trzecim okręgu kobieta z łapami hieny nie przejmuje się obecnością małych rybaczek, które z zapartym tchem patrzą, jak płucze wykonaną z drewna strączyńca przetokę, i zaglądają w miejsce, gdzie dawniej miała krtań. Nhean nigdy by się na to nie zgodził. Jego rodzina mieszka w Palimpseście dłużej, niż drzewa pragną latać, toteż lepiej niż inni rozumie ideę przyzwoitości.
Wymyślił wprawdzie własny język migowy, ale dzieciaki domyślają się tylko znaków oznaczających „matkę”, „południowy wschód” i „spać”. Zresztą, już dawno dałyby mu święty spokój, gdyby nie ten przepyszny gulasz, w którym pływają zielone szalotki i pomarańczowe rybie ogony.
Nhean jest również drabiniarzem. Szczeblom dzielącym Uczciwą Pracę od Soli Niebios nadaje dziwaczne nazwy: Phirun, Który Uwielbiał Betel; Sovann, Który Nie Lubił Swojej Żony, Ale Nigdy Jej O Tym Nie Powiedział; Veasna, Pijak I Ladaco.
Samnang, Który Ją Kochał. Vibol, Który Ją Kochał. Munny, Który Ją Kochał.
Chanthou, Która Nikogo Nie Kochała.
Nikt nie rozumie tego nazewnictwa, a Nhean-niemowa nie ma go jak objaśnić. To pewnie coś z wojny, tłumaczą sobie ludzie. Imiona ludzi z jego kompanii. Albo plutonu. Albo może imiona tych, których zabił.
Mylą się, ale ponieważ takie tłumaczenie brzmi rozsądnie, Nhean nie wyprowadza ich z błędu.
Od wielu lat celowo wstawia w swoich drabinach dwa słabsze szczeble, które obluzowują się i łamią wcześniej od innych. Tak powinno być. Tak właśnie się stało w wiosce dawno, dawno temu, w zielonej krainie, której nazwy Nhean już nie pamięta.
Ja, naturalnie, ją pamiętam. Mógłbym mu powiedzieć. Przypuszczam, że nie byłby zachwycony. Zepsujemy mu dzień do reszty? Wystarczy nachylić się do tego wielkiego, kosmatego ucha i szepnąć jedno jedyne słowo, słowo z innego świata, sprowadzające wszystkie koszmarne wspomnienia, które z płaczem wyparł.
Nie mogę tego zrobić. Jest taki stary. To już dziś nie ma znaczenia.
* * *
W głębi serca, które wciąż jest całością, Nhean żywi tajoną nadzieję, że doczeka dnia, w którym pęknie wystarczająco dużo szczebli, żeby jakieś dziecko trafiło do jego domu. Mógłby je pokochać i nauczyć gotować gulasz, a nocami, kiedy zaśnie otulać ogonem.
Na razie nic takiego się nie wydarzyło.
Osłabione szczeble nazywają się Chanthou, Która Nikogo Nie Kochała, i Mealea, Która Wpadła Do Rzeki.