— Mam sześć leków na receptę, które mają mi zapewnić czarny, głęboki sen bez marzeń. Rozumiesz? Nie chciałam tego. Nie chciałam nigdy więcej oglądać tamtego miejsca. Zapuściłam włosy, żeby zasłonić znamię, i tak długo łykałam pigułki, aż miasto zniknęło. Minęły lata. Przestałam to robić. Bo można przestać. Do czasu, gdy widzi się na ulicy przemarzniętego anioła. Bo wtedy się myśli: „Nie, dość tego. Nie jestem za niego odpowiedzialna. Niech ktoś inny go weźmie, otuli długim płaszczem, rozgrzeje pocałunkami! Dlaczego nikt się nie zjawia? Dlaczego nikt nie przybywa?”. Ale nikt nie przybył. Nikt inny się nie pojawia, a anioł zamarza. Jest tak piękny, że sam wiatr mógłby się o niego upomnieć, chociażby po to, żeby ulżyć mu w samotności. Tylko że człowiek, który go widzi, też jest samotny i tłumaczy sobie, że anioł z pewnością jest godny.
Hester klęczała na kanapie, przechylona na jej rozdartym podłokietniku, wczepiona paznokciami w obicie i wpatrzona w podłogę. Mówiła chrapliwym, rwanym głosem. Oleg delikatnie głaskał ją po ręce, nie wiedząc, jak jej pomóc, aż złapała jego dłoń i w nią również wbiła paznokcie. Uniosła głowę, podstawiając mu się do pocałunku w przerażająco celowym akcie rezygnacji, i Oleg po prostu niezdarnie opadł na nią. Razem runęli na kanapę. Ich języki zetknęły się jak dwa twarde, wrogie byty. Jej piersi pod bluzką były małe i chłodne. Nie powstrzymywała go, kiedy ściągał z niej spodnie, kiedy obracał ją tyłem, żeby mogła na klęczkach oprzeć się rękami o rozłażącą się tapicerkę, ani kiedy rozsunął jej kolana i wepchnął się w nią, wciąż przemarznięty i roztrzęsiony. Nie poszło mu łatwo — była sucha, nieprzystępna; oddychała przez zaciśnięte zęby, gwałtownie, szybko. Jej wkład ograniczył się do tego, że mu nie przeszkadzała. Pigułki zagrzechotały w szufladzie, gdy wtulił twarz w jej kark. W końcu wyskoczył ze swojego ciała. Przytrzymała jego rękę opasującą jej talię.
— Nie chcę wracać — wyszeptała bezradnie.
Róg Kolendrowej i Ultramaryny
Na skraju południowych pustkowi miasta, tuż przed tym, jak Palimpsest rozpływa się w wymarłej pustyni, rośnie bambusowy zagajnik. Jest bardzo zielony i wysoki — tak bardzo, że włókniste korony krzewów giną w granatowych chmurach. Pośród zielonych jak wierzbowe witki pni kwitną szkarłatne tulipany, statecznie wypełnione deszczówką jak — w dobrych domach — filiżanki herbatą. Bambusy, niczym żelazna krata, oddzielają pustynię od miasta; nikt nie wie, jak wysoko sięgają, a już na pewno nie ja. I nie ty. Możemy jednak przychodzić tutaj i patrzeć na pustkowie, gdyż niezwykle przyjemnie jest czuć się ciepło i bezpiecznie, gdy na naszych oczach rozgrywa się dramat, nieprawdaż?
Tu przychodzą umarli. Śpią niespokojnie. Śnią.
Gdyby dziś był pogrzeb, moglibyśmy zobaczyć… Och, a cóż to? Czy to nie piękna baronowa w gronostajowym futrze, z palcami dłoni i stóp sztywnymi od turmalinów, przywiązana do złotego pala, który jej zapłakani katamici stawiają na sztorc? Czy jej pajęcza talia nie jest przypadkiem przepasana stokrotkami? Ależ tak! Z pewnością też to widzisz.
Płacząc, wykopią jej grób, ci jej chłopcy. Wkopią się w grunt, zrobią dziurę w czarnym pyle, z takim zapamiętaniem oddając się żałobie, że paru naje się kurzu i razem z nią trafi do łaźni umarłych. Zatopią ją w ziemi, dumną i wyprostowaną jak zawsze, i taką ją zapamiętają. Każą sobie przynieść wazę rosołu z rozmarynem, a jednemu wybrańcowi pozwolą zapuścić język pod jej wdzięcznie uniesioną suknię. Przechylą jej głowę w taki sposób, żeby patrzyła na sierpowaty księżyc, a potem, zasypując ją żyzną ziemią, będą wrzeszczeć, och, jak będą wrzeszczeć, aż sowy zaczną się kulić i chować głowy pod skrzydła. Niewykluczone, że miotając się później w spazmach żalu i smutku, przeleją swoje nasienie. Postawią bambusową tyczkę pionowo, niepozorną wśród rosnących wokół olbrzymów, a klejnotami zasilą jej korzenie.
Zmarli w Palimpseście są chudzi i wysocy. Nic się nie dzieje, dopóki bambusowy słup nagrobny nie sięgnie ponad chmury i gwiezdne opary nie przesączą się nim w dół, ku ziemi. Dopiero wtedy głowa trupa wychodzi spod ziemi jak główka dziecka. Bezszelestnie, nie otwierając przegniłych oczu, umarły wynurza się na powierzchnię, zwabiony wonią gwiazd, niemy, atawistyczny, powolny jak rosnący grzyb. Jego kończyny się wydłużają, rozmiękła czaszka się kurczy, miednica składa się jak zamykana waliza i powoli wyciąga się coraz wyżej, staje się coraz chudszy, cienki jak bambus na jego grobie. Za tysiąc lat czubek jego głowy może wyjrzeć ponad liściaste zwieńczenia innych bambusów. Wtedy będzie mógł oddychać tchnieniem gwiazd.
Tak mówią. Mam nadzieję, że tak jest naprawdę.
Niektórzy wierzą, że międzygwiezdny wiatr szumi w uszach zmarłych i w świetlistej lektyce zanosi ich dusze z powrotem w dół, do miasta.
* * *
Leonid opiekuje się zagajnikiem. Ma wydatny brzuch; w przeszłości żartował sobie z dzieci, że kiedy skończyło mu się jedzenie w kredensie, pożarł księżyc. Ma wypielęgnowane sumiaste wąsy i gęste włosy, które wiąże w kok, jak starowinka. Nogi ma kosmate jak zebra; okrywa je poplamionymi łachmanami i nosi buty, którym z mozołem nadał kształt maskujący nieludzkie stopy. Przekopuje bambusowe grządki i zgodnie z uświęconym tradycją obyczajem grabarzy dawno już nauczył się rozmawiać z umarłymi. To szczęśliwa tradycja, nie wymaga długich rytuałów, indoktrynacji, nowicjatu. Umarli uczą swoich powierników w wybranym przez siebie czasie.
Dom Leonida też jest cienki i wysoki. Leonid zbudował go z marmuru. Budując go, myślał o innym miejscu — przerażającym baśniowym świecie z babcinych opowieści, gdzie zmarłych chowa się na leżąco i stawia im nad głowami marmurowe anioły, które mają pilnować, żeby nie wyciągali rąk ku spowitym mgłą gwiazdom. Tam anioły są gorliwe. Ten dom sięga wysoko, ale blisko ziemi traci surową marmurową biel. Przy drzwiach przycupnął anioł, na wpół ukryty wśród paproci i bugenwilli. Pilnuje przychodzącego i wychodzącego Leonida. On też jest gorliwy.
Co jakiś czas, niezwykle rzadko, jesienią, kiedy nikt nie chce umierać, żeby nie tracić z oczu ognistej feerii barw jesiennych drzew i pierwszego szronu w Palimpseście, Leonid — spowity orzechowym dymem i smagany wiatrem ciężkim od jabłkowego aromatu — czuje się zapomniany i tęskni za rozmową z drugim człowiekiem. Ludzie już tacy są, nic nie można na to poradzić. Wyjmuje wtedy z obszernych spodni scyzoryk i robi nacięcie na łodydze bambusa. Jest przy tym bardzo ostrożny. Wycina tylko kawałeczek, prostokącik, mały jak wróżbiarska karta, i zdejmuje go jak odkręconą od ściany tabliczkę.
We wnętrzu łodygi leniwie porusza się szara ręka. Leonid chwyta ją delikatnie i głaszcze stare knykcie. Dłoń odpowiada uściskiem — miękkim, ledwie zauważalnym. Trzeba być grabarzem najwyższej rangi, żeby go poczuć, ale Leonid jest właśnie kimś takim. Całuje paznokcie szarej dłoni.
* * *
Oleg przykłada rękę do chłodnego bambusowego pnia. Krew jeszcze pulsuje mu w palcach, gdy czuje dotyk zimnej, twardej kory i smak czerwonej herbaty na wargach. Przechodzą go od tego ciarki. Inne zmysły niesie ze sobą obojętnie, jak zamknięte w workach. Wrażenia zmysłowe słabną, zanikają. Jak wszystko, myśli.
Zagląda pomiędzy pnie gęstego lasu. Bezkształtna mgła szturcha liście. Nieuniknioną koleją rzeczy zauważa małe prostokąty wycięte w korze potężnych drzew; zwraca na nie uwagę jak rasowy ślusarz, ponieważ do złudzenia przypominają małe drzwi. A skoro znalazł drzwiczki, musi też znaleźć smukłe palce, zbryzgane znamieniem wąskie biodra, sękate rzepki kolanowe. Musi je zrozumieć, po prostu musi, bo zmarli nauczyli swoich powierników w wybranym przez siebie czasie i Oleg Sadakow zna ich język, zna jego fonemy i dyftongi.