Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pod spodem maleńką czcionką ktoś dopisał:

Przykro mi, brachu.

Oleg usiadł na skrzypiącym skórzanym fotelu. Łzy gniewu i frustracjinapłynęły mu do oczu.

* * *

Nie jest łatwo chodzić bez ubrania w grudniu. Nie w Nowym Jorku. Nie w czasie przelotnych zamieci, w których śnieg pędzi ulicami jak stare sny. Ziąb okazał się znacznie dokuczliwszy niż się spodziewał. Wgryzał się w niego maleńkimi kocimi ząbkami, a krew uciekała spod skóry w głąb ciała, byle dalej od wiatru. Ale on był uparty. Zdeterminowany. Jak ołowiany żołnierzyk. Co rano zdejmował koszulę i półnagi przechadzał się po placu, po którym spacerowało pół świata. Co wieczór wchodził do wanny wypełnionej gorącą wodą i siedział w niej tak długo, aż woda stała się zimna jak jego ręce.

Codziennie o dziesiątej rano skórę na torsie miał już białą jak ciało mięczaka, a znamię na brzuchu aż skowyczało czarnymi liniami, burząc się przeciw zmrożonemu ciału. Zachowywał się niedorzecznie, dramatycznie wyróżniał się z tłumu. Wybrał najbardziej oczywiste miejsce — Times Square, gdzie oślepiające światła były najjaskrawsze i gdzie prędzej czy później zaglądali wszyscy turyści. Prędzej czy później. Na tej monochromatycznej wyspie było to najbardziej martwe ze wszystkich miejsc ukochanych przez umarłych; jego zgnilizna odcinała się pięknym blaskiem od jej podłużnego szarego cielska jak grzyb albo ćma. Wszystko w tym miejscu miało swoją aureolę. Oleg też miał ochotę umrzeć, kiedy tak stał ze śniegiem i światłem na rzęsach, a szare dzienne niebo drwiło ze wszystkich tych neonów, stroboskopów i innych obiektów przynależnych nocy.

Wyglądał groteskowo, nieprzyzwoicie, ale na nic lepszego nie umiał się zdobyć. Tylko to potrafił: zdać się na łaskę siostry, na łaskę losu. Kimkolwiek był urażony administrator, z pewnością go nie lubił i był od niego sprytniejszy. Olegowi nie pozostało nic innego, jak tylko spacerować po mieście, przechadzać się wśród żywych, którzy stąpali także po ulicach umarłych, i pozwolić, by jego ciało samo zanosiło błagalne modły do wszystkich, którzy go zobaczą — administratorów i duchów; jedna z wielu reklam na Times Square, ogłuszająca i oślepiająca jak wszystkie inne, krzycząca: „Jestem tutaj, zabierzcie mnie, chcę tam pójść!”. W tym był dobry. Wiedział, jak iść prosto przed siebie i czekać, aż jakaś niewidzialna zjawa się o niego upomni. Przez całe życie nie szukał niczego, co nie byłoby kluczem albo zamkiem; tym mogli się zajmować inni ludzie, obdarzeni innym temperamentem. Miła sama przysiadała na jego łóżku, nie przywoływał jej żadnym mrocznym rytuałem, nie kreślił magicznego kręgu krwią, nie kupował jej obecności za astronomiczne sumy.

Teraz zaś brnął w śniegu, wiatr chłostał jego skórę, a ból przenikał go na wylot.

— Tęsknię za tobą, Miła. Idę do ciebie najszybciej, jak umiem — szeptał.

Kobieta z rękami wciśniętymi głęboko w brązowe kieszenie usunęła mu się z drogi, odskoczyła przed półnagim szaleńcem mamroczącym coś pod nosem. Nawet na nią nie spojrzał. Chciał pokazać, że jest godny zaszczytu. Tak to się robi: obnażasz brzuch przed bestią, mężnie znosisz próby i wszystko układa się jak należy. W nagrodę otrzymujesz skarb. Albo miecz. Albo kobietę. Nagroda jest twoja nie dlatego, że kogoś pokonałeś, ani nie dlatego, że twoje ciało było twarde i nieugięte, ale dlatego, że od samego początku byłeś jej godny. Próby i bestia były potrzebne tylko po to, żebyś mógł poinformować świat, że ci na niej zależy, i żeby świat na swój surowy sposób, twardy jak kości i wydrążone góry, mógł sprawdzić, czy twój zamiar jest szczery.

A jego zamiar był szczery. Oleg obserwował mijających go ludzi, widział, jak ich spojrzenia ześlizgują się na jego napiętnowany brzuch i załamujące się na nim ostro ulice, zanim znów podniosą wzrok i spojrzą mu w oczy. Przepełniał ich strach, wielu było o włos od wezwania policji, ale on szedł dalej, z godnością, jak szlachetny rycerz. Zamierzał dostać się do miasta przez tunel. Prędzej czy później musiał go zobaczyć ktoś, kto ukrywa podobną mapę we włosach lub na podeszwie stopy. Wtedy zejdą się, tak jak wcześniej zeszli się z Gabrielem, a przed nim z Ludmiłą, i świat pokiwa w zadumie głową.

Biczował się w ten sposób przez piętnaście dni.

Tysiąc razy, zanim naprawdę się to wydarzyło, wyobrażał sobie dotyk ciepłej dłoni na plecach — wyobrażał to sobie tak często i tak intensywnie, że kiedy ktoś faktycznie go dotknął, ledwie to poczuł. Dłoń była drobna, a on przemarznięty. Spojrzał na nią z góry — na kobietę o krótkich kasztanowych włosach, chłoszczących jej twarz jak sztormowe fale. Była mało kobieca, niepozorna, niska; miała lekko skośne oczy. Futrzany kołnierz osłaniaj jej wysokie kości policzkowe, boleśnie zaczerwienione od wiatru.

— Nie musisz tego robić — powiedziała, omiatając go spojrzeniem łagodnym jak pocałunek świętej. Schyliła przed nim głowę i przygładziła włosy. Było na karku. Czarne, lśniące, na gęsiej skórce. — Oto jestem — dodała. — Przybyłam.

Nogi się pod nim ugięły. Osunął się na kolana. Łzy popłynęły szybciej niżby chciał, niepowstrzymane i nieschludne; nie mógł złapać tchu, ścigał go bez powodzenia, aż zachłysnął się zimowym powietrzem, przyciskając targaną zawrotami głowę do ciała kobiety w takim ścisku, że tłum stał się murem i zostali sami.

— Obserwowałam cię. Od dziesięciu dni cię obserwuję, od rana do wieczora, z tamtego okna. To moje biuro. Byłam ciekawa, jak długo wytrzymasz. Wypiłam chyba z tysiąc kubków herbaty. Skończył mi się cukier. Ty ciągle wracałeś, a ja nie potrafiłam ci przerwać, takie to było piękne. I takie okropne. Widziałam, jak pękają ci spierzchnięte wargi. I jak powiększa się rana na skroni. — Wsunęła mu palce we włosy. — To było jak obserwowanie narodzin. Byłeś aniołem, najprawdziwszym aniołem o groźnym imieniu, jak w Biblii. Bez piór, bez światła, tylko okrutny upadek w mrok. Ręce trzęsły mi się przy piciu herbaty przez dziesięć dni, zanim doszłam do wniosku, że jednak cię chcę. Dla ciebie chciałam powstrzymać wiatr i śnieg, osłonić ci głowę rękami. Dlatego jestem. Przybyłam. Mam na imię Hester i przyszłam po ciebie.

Wczepił się w nią i wstał, wspiął się po niej jak po skale; pocałował ją, wgryzł się w jej ciepło. Pod naciskiem jego zębów wezbrała krew w jej wardze, gorąca i czerwona pomiędzy ich ustami.

— Jestem tutaj… — wykrztusił. — Zabierz mnie. Chcę odejść. Gdziekolwiek. Jak najdalej. Proszę.

Hester zaprowadziła go, jak żebraka, do pociągu, którego później nie pamiętał. Pojechali daleko na północny skraj wyspy, do mieszkania, które ledwie widział, wciąż oddzielony od świata ścianą zimna, żalu i rozpaczliwej potrzeby. Tak bardzo jej pragnął, że przez chwilę obawiał się, że stłamszony, czerwony, wrzeszczący, uwięziony w zmrożonej skorupie łokci i kolan po prostu wyjdzie ze swojego ciała i wniknie w nią, wgryzie się w ten drugi organizm. Pocałował jej szyję w miejscu, gdzie była czarna jak po odmrożeniu, ugryzł ją, przycisnął twarz do skóry, zamknął oczy i chwycił ją za biodra, chcąc ją przyciągnąć bliżej niż dopuszcza to anatomia, wchłonąć jej ciepło, jej tchnienie słodkie jak herbata z mlekiem.

— Zaczekaj — wysapała. Dżinsy miała już rozpięte, bluzkę podwiniętą na brzuchu. — Już tak dawno… Zaczekaj. — Przyłożyła dłoń do policzka. Oczy miała dzikie, błyszczące. — Tak dawno tego nie robiłam.

— Słucham? Myślałem, że jesteś… no, nie wiem… rutyniarką. Weteranką.

— Nie chciałam tego! — burknęła Hester. Przysiadła na kanapie o przetartym brązowym obiciu. — Nadal nie chcę. Powiedziałam „nie”; pamiętasz to słowo? Odwróciłam się plecami do tego wszystkiego.

Wyciągnęła szufladę niebieskiego stolika. Była pełna buteleczek w przydymionym pomarańczowym kolorze, kolorze zgasłych słońc. Podobne buteleczki Oleg trzymał u siebie w domu.

29
{"b":"163415","o":1}