Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W słuchawce rozległ się sygnał dzwoniącego telefonu, obcy, europejski, a potem męski głos — zmęczony i bełkotliwy z niewyspania:

—  Ciao?

— Ludovico, to ja! To ja!

Znów wybuchnęła śmiechem. Nie mogła się powstrzymać.

—  Chi e questo?

— To ja, Ludovico. November. November Aguilar. Pamiętasz?

W jego głosie natychmiast zabrzmiało napięcie, strach, panika:

—  Oh, Christo, Christo, non parlo Inglese! Sono un tal sciocco!

O mój Boże, pomyślała November. Tam jest łatwo, oczywiście. Ci wszyscy ludzie z różnych miast muszą się jakoś porozumieć, więc tam jakoś to załatwiono, ale tutaj…

— Ludovico? — powiedziała, przeciągając sylaby, przekonana, że i tak zda się to na nic. — Powiedziałeś „Karakalla”. Karakalla. Teraz tylko powiedz kiedy. Podaj dzień. Poniedziałek. Wtorek. Środa. Czwartek. Piątek. Sobota. Niedziela. Wybierz któryś.

Zapadła długa cisza. November wydało się, że czuje, jak Ludovico próbuje — tak jak ona — przecisnąć się kablem po dnie Atlantyku, wśród kościstych, świecących ryb głębinowych.

—  Domenica —wymknął się w końcu w eter jego udręczony głos. — Domenica.Niedziela. Mezzogiorno. Mi dispiace.Przepraszam. Niedziela. Karakalla.

* * *

Samolot okazał się równie łatwy w obsłudze jak tratwa. November włożyła zieloną sukienkę, chociaż nie była pewna, czy robi to przez wzgląd na odległą Casimirę, czy bliski Zielony Wiatr ściśnięty w zamarzniętych miastach ponad chmurami. Przez maleńkie jak iluminator okrętu podwodnego okno nie widziała slumsów Sześciu Wiatrów, cirrusowych wieżyc rozpalanych zachodami słońca, ani pawilonów z błękitnego lodu, ale (po tym, co już wiedziała) dopuszczała możliwość, że naprawdę gdzieś tam są: niewidoczne, pulsujące życiem, zgiełkliwe. A małe zefirki i bryzy przypominają pszczoły w olbrzymim perłowym ulu. Weckweet przecież tam była. Na pewno. Casimira o niej słyszała.

Ojciec November miał rację. Wyciągnął kartę z katalogu i — choć szansa była jedna na milion — nie pomylił się. Wszystko na świecie ma swoje miejsce. Nawet ona.

Rankiem otworzyła wszystkie ule, ale pszczoły nie wyleciały na zewnątrz — siedziały, ospałe, w swoich tętniących basowym buczeniem pałacach. Wyjdą, kiedy zechcą; nie są jej własnością. Jej pszczoły czekały na nią, a ona leciała im na spotkanie najszybciej jak mogła.

Oczywiście ludzie się na nią gapili. Stewardesa uważała, żeby jej przypadkiem nie dotknąć. Pytano ją również, czy to nie jest zaraźliwe; mało brakowało, żeby się przy tym roześmiała, tak zabawny wydał się jej ten pomysł. Trzeba jednak przyznać, że w ostatnim czasie wyglądała wprost demonicznie: ciało całe w ranach po żądłach, brak dwóch palców, twarz obrzmiała jak czarna maska. Włożyła kaptur i uśmiechała się przepraszająco do dzieci, które zazdrośnie od niej odpędzano. „Nie bójcie się”, chciała powiedzieć. „To nie jest zaraźliwe, a na pewno nie w taki sposób, jak myślicie”.

Ale zmilczała.

* * *

Karakalla była łaźnią — dawno temu, bo dziś została z niej dostojna ruina, zawalone łuki, zapadnięte schody i grzybkowate kopczyki gruzu. Znajdowała się na obrzeżach Rzymu, miasta, którego November nigdy przedtem nie widziała, przesyconego światłem, które wydawało się wręcz namacalne, jak ciało. Cały Rzym przybrał kolor tego słonecznego blasku, stał się na wpół złoty, jakby to złoto cichaczem pobierało lekcje od gruzów, i krok po kroku zagarniała miasto dla siebie. Wszystko było tu stare, bardzo stare, dziesięć razy burzone, odbudowywane i przemianowywane. Kiedy na tabliczce dla turystów wyczytała, że zimny i elegancki marmur na Bazylikę Świętego Piotra zaczerpnięto ze starego Forum, nie wiadomo dlaczego zrobiło jej się smutno, że gdy dzień wcześniej oglądała gigantyczny kościół, nic nie wiedziała o jego pochodzeniu. Miasta zbudowane z innych miast — jedne powstające na gruzach drugich, burzone, karczowane i ponownie zabudowywane, niezdradzające ani krzty swojej przeszłości. Palimpsesty. Rękopisy na pergaminie, wydrapywane i zapisywane na nowo, raz za razem. November uśmiechała się pod nosem, spacerując po brukowanych ulicach.

Taka już natura niedzieli, że nie spieszy się z nadejściem, w końcu jednak namierzyła November, wywęszyła ją swoim przecudnym noskiem i znalazła siedzącą na trawie w Karakalli. Serce November pędziło jak oszalałe, goniąc w piętkę.

Kiedyś w tych ścianach biegły rury, w których przelewała się gorąca woda, pomyślała. A teraz tak tu sucho. Godna emerytura po wycofaniu się z branży czystościludzkiej.

Podobała jej się myśl, że siedzi w miejscu, które w przeszłości było zalane wodą. Wydawało się przez to takie spokojne. Wieczne. Mogła tu znaleźć oczyszczenie, wśród traw i kamieni, które zmiażdżyłyby i starły na proch wszystkie nieczystości, a ją zostawiły nietkniętą.

Długo musiała czekać na Ludovica, tak to przynajmniej odczuwała. Gdy w końcu wyszedł zza załomu zawalonego muru, wyglądał dokładnie tak samo jak poprzednio: zgarbiona postura nieustępliwego czytelnika, nieśmiały krok. Miała wrażenie, że widzieli się już z tysiąc razy; pamiętała na jego ustach muśnięcia ust tamtej kobiety, czuła na jego skórze dotyk łap i pazurów w kościele, słyszała — jego uszami — pokrzykiwania na wyścigach. Chciała wyciągnąć do niego ręce. Gorąco tego pragnęła.

Lecz on tylko wytrzeszczył oczy i gapił się na nią. Wiedziała, że tak będzie. Tam wyglądała inaczej, w pięknej sukni i aureoli z pszczół. Tam emanowała blaskiem, światłem pszczelego jadu w żyłach, a tu była zwyczajną kobietą po trzydziestce z fatalnie ufarbowanymi włosami i obgryzionymi paznokciami, w zielonej zimowej sukience, bez dwóch palców, w dodatku wciąż opuchniętą od użądleń, które na całym ciele odcisnęły się jak przedwczesne zmarszczki albo blizny po oparzeniach. I ta twarz… Jakby miasto wymierzyło jejpoliczek. Próbowała udać, że nie widzi, jak na nią patrzy, i uśmiechnąć się, ale wiedziała, jak wygląda, i zdawała sobie sprawę, że mimo starannego planowania może mieć problem z przekonaniem go, żeby jej dotknął.

— Cześć — powiedział z koślawym, sękatym, chropowatym akcentem.

Natychmiast się zorientowała, że przez cały tydzień ćwiczył to powitanie przed lustrem.

Usiadł obok niej. Kiedy słońce prześwietlało jego rzadkie włosy, wyglądał jak święty ze złotym dyskiem nad głową: poważna twarz, łagodne oczy, ściągnięte policzki.

Nic nie mówili. Nie mogli mówić, nie mieli wspólnego języka. Powietrze pomiędzy ich ustami gęstniało i skwierczało z napięcia, ale nie mieli ostrza, którym mogliby je przeszyć. Siedzieli więc wśród ceglanych wież, w starym, zrujnowanym mieście, patrząc na siebie nawzajem i milcząc. November doszła do wniosku, że to niedorzeczne: przebyła taki szmat drogi, a nie miała do zaoferowania nic prócz swoich ran.

Aż nagle Ludovico pochylił się lekko i poszukał ustami jej ust, a kiedy je znalazł, już nie puścił. Złapał ją za rękę — tę okaleczoną, na którą Clara nie chciała patrzeć — i pocałował z wilczą żądzą, wgryzł się w jej wargi z jękiem i z taką siłą, że poczuła się tak, jakby wykradał jej całe powietrze z płuc.

Czułeś to wszystko, pomyślała. Czułeś, kiedy mi to robili. To dlatego ci to nie przeszkadza?

On jednak chwycił ją już mocno w pasie. Oboje zapłakali — woda znów popłynęła w wyschniętej na wiór łaźni — a on bez końca powtarzał jej imię; w jego ustach przybierało najdziwniejsze kształty, chociaż pozostało jej imieniem. Ssał jej piersi jak dziecko, ona zaś ugryzła go w bark, lekko, po kociemu, i też wyszeptała jego imię. To były jedyne słowa, jakie znali, jedyne słowa na świecie. Uniósł ją i oparł o ścianę starego caldarium,nieporadnie, gdyż nieustępliwy czytelnik nie jest dryblasem. Skrzywiła się; nie była gotowa, ale nie przejmowała się tym i on też się nie przejął. To był dziewiczy ból — zbyt dużo, zbyt szybko, lecz i to jej nie przeszkadzało. Zadarła głowę do nieba. Słońce opłukało ją do czysta, obmyło potężnymi, starymi dłońmi. Ciało Ludovica wskoczyło w głąb jej ciała, naparło na jej wnętrze jak na membranę bębna, którą mógłby rozedrzeć i zmusić do uwolnienia obcych pieśni. November wybuchnęła śmiechem.

57
{"b":"163415","o":1}