Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Istnieje spis rzeczy niezbędnych do szczęścia.

Ludovico wrzasnął jak obłąkany wróbel, kiedy doszedł, jakby się rozpękł i zniknął, zostawiając po sobie tylko pióra, które powoli przenikały w głąb jej kości.

Róg Kausii i Skostniałej

Podobnie jak nad brzegami innych sławnych rzek, także nad Albuminą mieści się małe smętne muzeum żeglarskie — w tej okolicy, gdzie płycizny przechodzą w mokradła, a ludzie, którzy zamiast wielkich i wspaniałych statków mają małe, urocze łódeczki, przeznaczone nie do łowienia ryb, lecz do pływania pod drogocennymi szkarłatnymi żaglami i wystawiania na wiatr złotoskórych dziewcząt, kotwiczą swoje łodzie na czas zimy. Poza przebogatą kolekcją ciekawostek historycznych i materiałów uzupełniających, w ubogich, osiadających murach muzeum odkryto, skatalogowano i opisano co najmniej szesnaście nowych odmian kurzu.

Nie trafiają tu żadne wystawy objazdowe. Nieliczne szklane gabloty i ciężkie metalowe stelaże pamiętają czasy, gdy Oduvaldo, aktualny kustosz, nie sprawował jeszcze swojego urzędu, i pozostaną na swoich miejscach, gdy on przekaże klucze córce, Maud, która już w pierwszych słowach, bełkotliwych i rozchichotanych, skarciła i skutecznie uciszyła matkę. Długie i niepokojące dzieje białej rzeki zostały w muzeum schwytane, uwięzione w pudełkach i pomniejszone; nauczono je siadać, podawać łapę i wykonywać inne sztuczki ku uciesze kilkorga gości, których muzeum rokrocznie z dumą przyjmuje w swoich progach.

Na północnej ścianie wisi fotografia… Zaraz, jak to możliwe? A jednak. To naprawdę jest fotografia, czarno-biała, wprost niewiarygodnie wyblakła, w dodatku przed stu albo dwustu laty zalana herbatą. Ołowiana ramka jest obwieszona wędkarskimi ciężarkami: to poprzedni kustosz próbował ją odświętnie przyozdobić. Zdjęcie przedstawia widziany z lotu ptaka (Ale jakim cudem? Jak uzyskać taki punkt widzenia w świecie, który nie zna samolotów? Jak sfotografować coś takiego?) spłaszczony okrąg na rozległej, błotnistej równinie porośniętej powykręcanymi tamaryszkami i gigantycznymi, przedpotopowymi paprociami. Tę sawannę okalają wysokie, zębate góry, spoza których słabo świeci słońce. Krąg jest olbrzymi. Nic w nim nie rośnie, widać natomiast przecinające go słabo zarysowane linie… Ach, to z pewnością zmarszczki, delikatna harmonijka akordeonu, który jakiś nieczuły prostak porzucił w tym miejscu! Ale nie, łatwowierność też ma swoje granice. Te wątłe linie to po prostu granice, na których jeden rodzaj błocka przechodzi w drugi. Co nie zmienia faktu, że coś przypominają: linie na mapie, znamiona na skórze… Rozbiegają się ze środka równiny jak szprychy koła, a sam jej środek jest czarną otchłanią, jak dziura przekopana w ziemi na wylot. Pochylające się nad nią tamaryszki zaglądają w nicość.

Podpis pod zdjęciem (dawniej wypisany ręcznie, później schludnie wydrukowany, pełen ożywionych inicjałów i innych zbędnych dodatków) głosi:

Równina Palimpsestu Widziana z Wielkiej i Nieokreślonej Wysokości.

Nie ma daty — bo jej być nie może. To bez wątpienia podróbka, i to nawet niezbyt sprytna, ponieważ fotografia jest jednak stosunkowo nową sztuką. Z kilkorga dorocznych gości co najmniej czworo złości się i zarzuca Oduvaldowi, że próbuje z nich zrobić durniów, on zaś siedzi spokojnie w swoim obszernym filcowym fotelu, krzyżuje cętkowane nogi muła i z zadowoleniem pyka z długiej fajki. Nie zna się na archeofotografii i w ogóle się nią nie interesuje. Zdjęcie było w muzeum już kiedy jego dziadek był dzieckiem. To mu wystarcza.

W gablotach spoczywają na wyblakłym aksamicie różne eksponaty: prymitywna igła do tatuażu, monety o nieokreślonym wieku i nieco azjatyckim wyglądzie, tabliczka z nazwą ulicy z jakiejś dawniej miejscowej osady, na której wypisane dużymi literami słowo „Thoa” wciąż jest wyraźnie widoczne, chociaż mocno wyblakło i kolorem upodobniło się do drewna tabliczki. Muzeum ma również pokaźną kolekcję kotwic, których nie brakuje na zwarzonych płyciznach Albuminy. Jest w nim także duże, kolorowe malowidło ścienne przedstawiające wielką bitwę morską na Mieliznach Kausii: zielone galeony Casimiry eksplodują z oleistą rozrzutnością, zasypując żałosne, wyrzucone na brzeg drewniane fregaty obrońców gwałtownym deszczem lśniących pająków. Obraz ma wściekle jaskrawe kolory, zgodne z prawidłami szkoły malarskiej, która dawno wyszła z mody, ale ta jarmarczność tylko przydaje mu wagi. Przed nim, na obleczonym w przetarty aksamit postumencie, leżą ułożone w elegancką gwiazdę trzy kule z muszkietów i pięć zasuszonych pająków z wywleczonymi i stopionymi wnętrznościami.

Oduvaldo jest zadowolony z życia. Odsłużył swoje w wojsku i czuje, że ma prawo do zadowolenia. Maud opatrzyła wszystkie swoje zabawki i srebrną zastawę stołową małymi, ręcznie wypisanymi karteczkami, dzięki czemu jest także spokojny o swoje dziedzictwo. Nie ma żadnych tajemnic — jeśli nie liczyć kawałeczków czekolady, które przemyca do wszystkich muzealnych szuflad, żeby po lunchu, kawie i fajce wsunąć do ust czarną tafelkę, zamknąć oczy i poczuć, jak czekolada roztapia mu się na języku, gdy słońce z nieubłaganą czułością wypala kolory z jego eksponatów.

* * *

Oleg kuli się w cieniu rzucanym przez — jak się domyśla choć nie interesuje go to na tyle, żeby się upewnić — Most Kausii. Rozzłoszczone kamienne kogutki podśmiewają się z niego szyderczo, nawet drobna mżawka zaczyna się nim interesować. Oleg nie spodobał się starcowi, a gdy dotknął jednego z muszkietowych pocisków, wredny stary potwór bez słowa wyrzucił go za drzwi i wepchnął prosto w śmietankową płyciznę przy brzegu rzeki. Chciałby jeszcze raz obejrzeć tamto zdjęcie. Knykciami wyciera deszczówkę z oczu i spod przymkniętych powiek patrzy na rzekę, miasteczka na drugim brzegu i latarnie na łodziach rybaków, którzy mimo późnej pory wciąż liczą na złowienie jakichś koi.

Nieszczęśliwy w jednym mieście, nieszczęśliwy w drugim. Przykuca, opiera się plecami o wdzięczny łuk przęsła i stawia kołnierz. Widział filmy, w których mężczyźni wyglądali tak samo: stawiali kołnierze płaszczy dla ochrony przed deszczem, cierpieli przez kobiety, byli piękni w swojej szorstkiej, naszpikowanej papierosami rozpaczy. Zdaje sobie sprawę, że nawet jeśli kiedyś był piękny, w tej chwili z pewnością nie jest. Stał się duchem, co okazało się znacznie mniej przyjemne niż sobie wyobrażał. Ludmiła była zawsze taka spokojna, a kraina umarłych z jej opowieści wydawała się schludna i rozsądna, pełna rzeczy i pojęć, które powinny znajdować się w każdym kraju. Różnica była tylko taka, że zamieszkiwali ją tacy ludzie jak jego siostra, niezłomnie lojalni, z przenikliwymi, nigdy niemrugającymi oczami.

On jednak nie umie znaleźć Ludmiły, choć spotkał mnóstwo niesamowitych stworzeń. W dodatku w krainie umarłych — czy gdzie tam wylądował — pada deszcz, a staruszkowie wyrzucają go na kopach ze swoich nędznych kanciap.

Ryba wyskakuje z białego spienionego nurtu; pomarańczowy ogon z impetem uderza o powierzchnię rzeki. Oleg marszczy brwi. Nie znajdzie jej. Ona nie chce dać się znaleźć. Jej rzeka jest głęboka, a ona jest świetną pływaczką. Przynajmniej powinna być, minęło już sporo czasu.

— Przepraszam! — wykrzykuje w stronę rzeki. — Wróć!

Ona jednak nie wraca, a on już wie (od kiedy rozjaśniło mu się w głowie po tym małym, wstydliwym rytuale), że nie wraca, ponieważ on na to nie zasługuje. Tu, w tym nowym miejscu, nie okazał się godny tej Ludmiły. Nic nie szkodzi, że ją pocałował; nie była jego siostrą, nie tak naprawdę, a zresztą duchy i tak nie wiedzą co to moralność. Gorzej, że ją skrzywdził. Czymkolwiek był ten czerwony płyn do złudzenia przypominający krew, nie powinien był go przelewać. Człowiek, który ma moc zadawania duchom krwawiących ran, powinien uważać. Bardzo uważać.

58
{"b":"163415","o":1}