— Przepraszam — wyszeptała. — Nie wiem, czy to ma dla ciebie znaczenie, ale kochałam ją. Łatwo się zakochuję. Można by powiedzieć, że mam do tego talent. Kochałam ją i mogę pokochać ciebie. Oczyma wyobraźni widzę dzień, wcale nie taki odległy, kiedy przynosisz mi herbatę przed świtem i scałowujesz mi włosy z czoła. Nie jestem od niej gorsza.
Pocałowała go — szczerze, z oddaniem. Miała drobny, nieśmiały język; jej kręte włosy połaskotały go w policzek. Miała dziwny smak, obcy, jak czerwona przyprawa. Była słodsza i mniejsza od Nerezzy. Miększa. Bardziej oswojona, łagodniejsza, bardziej żądna miłości. Wszystkie kości Ludovica jęknęły boleśnie.
— Nie chcesz tego zobaczyć? — szeptała dalej. — Nie chcesz oglądać tych wszystkich wyścigów, uczt i oceanu? Posmakować tamtego powietrza? Zapomniałeś, jaki słodki jest tamtejszy wiatr? Czy w tamtym mieście nie ma nic, czego byś pożądał?
Jednakże przypomniał sobie, i to nie tylko Lucię. Przypomniał sobie sprzedawcę ślimaków i wiatr znad morza.
Niech będzie, pomyślał. Poddaję się. Poddaję się, skoro tego się ode mnie oczekuje. Jeżeli mam zapłacić kobietami za to miasto i wszystko, co się w nim znajduje, ukorzę się, tak jak się ukorzyłem przed Bogiem. I przed Lucią, moją morską gwiazdą, moją wieczną burzą.
Oddał pocałunek. Ściągnął białą bluzkę ze śniadych ramion Anoud i przycisnął twarz do jej piersi. Były pełniejsze niż piersi Lucii i miały sutki jak ziarenka kawy. Krzyknął w głąb jej skóry, a ona przyjęła jego krzyk w litościwym milczeniu, czekając, aż zapadnie w jej serce. Poprowadziła go na siebie, rozgarnęła poły pożyczonego od Nerezzy szlafroka, żeby go wpuścić, wygięła plecy w łuk, odsłaniając ukryte zakamarki mysiego ciała, objęła udami jego biodra. Ludovico patrzył przez nią na wylot, kiedy kołysał się w przód i w tył w nadanym przez nią rytmie, niewiele dając z siebie. Była taka drobniutka, że ledwie wyczuwał pod sobą jej obecność, czuł tylko otulające go ciasno i delikatnie wilgotne ciepło. Milczał, porażony swoją uległością, z pierścionkiem wciąż tkwiącym w zaciśniętej pięści. Spojrzał na Nerezzę — bezwstydnica! — gdy z odrzuconą w tył głową przyjmowała wpychające się w nią raz po raz kanciaste ciało Agostina, którego donośny ryk ginął, stłumiony, w jej szyi. Miała otwarte usta i twarz zalaną łzami.
Róg Ukojenia i Grabieżnej
Palimpsest ma dwa kościoły, pod każdym względem identyczne. Stoją obok siebie, jak zawias obejmując narożnik skrzyżowania. Każdy ma siedem białych kolumn oplecionych czarnymi napisami w alfabecie, który nie jest cyrylicą, ale na pierwszy rzut oka może się nią wydawać. Mają takie same spadziste dachy pomalowane czerwonym lakierem, a po obu stronach wejścia takie same kamienne konie o głowach jaszczurek z rozwidlonym językiem. Dawni wierni użyli budulca wydobytego w tym samym kamieniołomie na wschodnich obrzeżach miasta: jasnozielonych, matowych kamieni, idealnie kulistych, jak piłki, przez co w obu budowlach więcej jest zaprawy niż kamienia, zaprawy ze zmiażdżonych ważek Casimiry, tufowego pyłu i ogonów makreli. Wyszorowane ławki są natarte olejem limonkowym. W każdy czwartek parafianie przyjmują komunię z mięsa wieloryba i zaprawionego cynamonem wina. Kościoły różnią się tylko piwnicami, olbrzymimi mauzoleami, gdzie pod ścianą stoją alabastrowe trumny z napisami wykaligrafowanymi (z wielką czułością i taktem) krwią pochowanych w nich zmarłych. W północnym narożniku znajduje się podwyższenie na ofiary z czekolady, tytoniu, łusek kukurydzy.
W jednym kościele w trumnie spoczywa ślepiec, w drugim głucha kobieta. Oboje zmarli młodo. Obojgu wyrastają z czół rogi, jak narwalom. Współcześni wierni odwiedzają piwnicznych świętych i zostawiają co mogą u stóp tego, którego bardziej ukochali.
Giustizia od dzieciństwa oddaje cześć Niesłyszącej; wszyscy w Lewym Kościele znają jej żółty welon i przybrane turkusowymi pierścieniami kciuki. Przynosi łuski kukurydzy, przybywa regularnie jak wschodzące słońce. Kiedy umrze, pochowają ją tutaj, w osobnej trumnie.
Kiedy tam wejdziesz, zatka ci uszy woskiem, a wyrazistym gestem palca wskazującego nakaże ciszę. Może zauważysz długi ogon grzechotnika, wystający jej spod spódnicy i szurający po posadzce, ale uprzejmość zabrania o nim wspominać. Kiedy Giustizia mówi „cisza”, należy jej słuchać. To najgorsze słowo, jakie zna.
* * *
Ludovico wybiera Lewy Kościół. Nie umie powiedzieć, dlaczego. Właściwie nie ma wielkiego wyboru, ale podejmuje decyzję i jest w tym stanowczy. Jeżeli przeciętny rzymianin na czymś się zna, to z pewnością na tym, jak związać się z kościołem; jak wybrać jeden z wielu i pozostać mu wiernym; jak poznać jego kwiatony i przezrocza lepiej niż piersi własnej żony; jak przewidzieć zmianę w brzmieniu ludzkiego głosu niosącego się wśród tych wszystkich iglic, dźwigarów i niebosiężnych galerii.
W kościele panuje cisza, mimo że w ławkach tłoczy się tłum parafian. Ludovico skrada się przejściem między ławkami, gęsto porośniętym chryzantemami kiełkującymi głęboko w glebie najtajniejszych zakamarków budynku. Kruki obsiadły przezrocza nad nawą; jest wśród nich także kilka człekopodobnych istot o długich czarnych skrzydłach, które przysiadły na górze, z nogami swobodnie zwieszonymi w powietrzu. Ludo patrzy na nie ze zgrozą, nie może oderwać od nich oczu. W kościele w ogóle nie ma ludzi! Każdy wierny jest krzyżówką człowieka i zwierzęcia: mężczyźni z głowami ogromnych węży, kobiety z żółwim i skorupami na plecach, wiercące się dzieci o długich włochatych rękach orangutanów, wredne staruchy o nogach zakończonych słoniowymi stopami, łapami gepardów albo poczerniałymi i obrosłymi brodawkami kopytami piżmowołów. Mężczyzna z szyją żyrafy siedzi grzecznie w ostatniej ławce, żeby nikomu nie zasłaniać. Całkiem sporo wiernych ma płetwy boleśnie wyrastające z pleców; ich troskliwi wujowie i ciotki stale polewają je wodą z małych, świętych kubeczków.
Przy ołtarzu kapłanka z głową starej, stroskanej lwicy rozkłada ręce w niemym błaganiu. Mimo że milczy, ma otwartą paszczę i pysk zaczerwieniony z wysiłku, łzy przeciekają jej między wąsami. Niektórzy wierni też płaczą i kiwają głowami, jakby kapłanka przemówiła, a oni się z nią zgadzali. Dziewczynka w pierwszej ławce wyciąga do niej długie cętkowane ramiona, macki ośmiornicy, których przyssawki na przemian otwierają się i zamykają w bezgłośnych prośbach. Otwiera buzię i próbuje zawodzić jak wszystkie zrozpaczone dzieci, ale z jej ust dobywa się tylko zdławiony bulgot. Rodzice ją przygarniają, a ona wtula twarz w ich łuskowate piersi.
Oszołomiony Ludovico przyklęka wśród kwiatów. Dlaczego miałby się przejąć tymi żałosnymi zwierzętami? Może dlatego, że siedzą w kościele? Drży. To nie Troposfera i jej dudniące mechaniczne konie. W kościele panuje taka cisza…
Oto początek księgi o naturze bestii, myśli. Wszystkie najlepsze bestiariusze tak się zaczynają. Gdybym miał pisać o tym miejscu, stworzyłbym dzieło obszerniejsze niż księga Izydora, większe niż jego Etymologiae.Teistoty przerastają najgorsze majaczenia Hiszpana, a przy tym są prawdziwe. Widziałem je na własne oczy. Będę mógł szczerze napisać, że klęczałem wśród nich, modliłem się razem z nimi i widziałem, jak płaczą, zupełnie jakby miały dusze. Żaden papież mi nie uwierzy, nie beatyfikuje mnie ani nie uświęci mojej encyklopedii, lecz ja będę wiedział, że jest prawdziwa.
Cisza zagarnia go w swoje ramiona. Ludovico jest do głębi poruszony. Dla tego kościoła pełnego inwalidów zniesie kobiety-myszy, kobiety-węgorze i wszystko inne. Zniesie nawet porzucenie przez Lucię, ponieważ to jest kraj świętego Izydora. Izydor w koronie z pszczół, autor wielkiego kompendium mądrości i magii chrześcijańskiej, ludzkich zachowań i nazw potworów, nad którym mediewiści po dziś dzień przesiadują z zachwytem, z pewnością odwiedził to miejsce i potem po prostu opisał to, co tu zobaczył. Ludo sięga po zawieszony na szyi medalik. Widok dziewczynki-ośmiornicy nie pozwala mu wstać z kolan. Przez całe życie było tak, że cokolwiek pokochał, niszczyło go. Z radością przyjmuje tę trzecią w krótkim katalogu swoich miłości, do tej pory złożonym tylko z książki i kobiety.