Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Pamiętasz pierwszą noc, Ludo? Pamiętasz dom żabiej kobiety?

Nie chciał przytaknąć — to tak, jakby kazali mu się przyznać, że trzyma w lodówce strzykawki albo nie umie czytać. Nie chciał, żeby otworzyli go na wylot, zajrzeli do środka i zaczęli mamrotać z dezaprobatą. Dlaczego Lucia nie mogła z nim zostać w ich małym domku, wśród książek i pieczonych kurczaków? Dlaczego musi teraz brać udział w tym makabrycznym przedstawieniu?

— Ta-ak — burknął, rozciągając to krótkie słowo na dwie sylaby.

— Ma na imię Orlande — powiedział Agostino. Jego słowa dudnią zbyt głośnym echem w małej, zamkniętej przestrzeni.

— Pamiętasz, że nie byłeś tam sam? — zapytała przymilnie Anoud.

Spojrzała przy tym z czułością na Nerezzę i w sercu Ludovica wezbrała gorzka fala zazdrości.

— Zastanów się dobrze, Ludo — dodała Nerezza. — Musisz sobie przypomnieć. Byli tam z tobą inni ludzie. Za pierwszym razem, i teraz też. Kiedy siedziałeś ze mną na widowni, czułeś ich obecność. Czułeś, że ktoś coś je, chociaż sam nie miałeś przed sobą talerza. Czułeś, że ktoś kogoś całuje, ale to nie byłeś ty.

Walczył; przypominanie sobie snów nigdy nie jest łatwe. Przed oczami mignęła mu ulotna wizja długich niebieskich włosów. Zadygotał. „Święty Izydorze”, modlił się, „czegoś takiego nigdy sobie nie wyobrażałeś. W której kolumnie byś to umieścił?”.

— Było ich troje — odparł z namysłem. Poczuł, jak uwalnia się od brzemienia tego wspomnienia. — Jedna kobieta miała niebieskie włosy i była bardzo młoda. Druga… Wydaje mi się, że miała na twarzy ślad po użądleniu. I był jeszcze mężczyzna z pękiem kluczy u pasa.

— Taaak… — westchnęła Nerezza. — Anoud i Agostino byli ze mną w saloniku Orlande. Razem zanurzaliśmy stopy w atramencie.

— Tylko ich dwoje?

Nerezza zacisnęła usta z taką siłą, że aż zbielały. Jej przyjaciele nie chcieli mu spojrzeć w oczy. Nagle zgarbili się, zapadli się w sobie, jakby ktoś skradł im oddech.

— Nasz druh, Radosław, został zabity — wyjaśniła Nerezza. — Mniej więcej trzy lata temu. On był tym czwartym u Orlande. Tam… bardzo trudno jest zachować ostrożność. Łatwo zaangażować się w podejrzane sprawki, jeszcze łatwiej wylądować samotnie w jakimś ciemnym zaułku… Są w Palimpseście tacy ludzie, nazywają się Dwornicy… To znaczy „czyściciele ulic”. To weterani. Pamiętasz? Pokazywałam ci takich na wyścigach. Ich przywódczyni, kapłanka, czy jak ją tam zwą, ma głowę rekina. Urządzają sabaty przy różnych drzwiach i przejściach. Byle drzwi im wystarczą, ale mają takie jedne wielkie, naprawdę olbrzymie, w podziemiach ogromnego dworca kolejowego… Jeszcze tam nie byłeś. Tak czy inaczej, to jest tylko pusta, ozdobnie rzeźbiona framuga, cała czarna, bez drzwi, nawet bez zawiasów. I oni… Tak w ogóle, to Palimpsest jest cudowny, ale czasami bywa nieprzyjemny.

Anoud podjęła opowieść w miejscu, gdzie głos Nerezzy się załamał (do tej pory Ludo nie przypuszczał, że coś takiego w ogóle jest możliwe):

— Radosław oszukał pewnego Dwornika w „Walecznych”. To taka gra, w której na pokrytej białym jedwabiem planszy przesuwa się miedziane gwiazdki. Nie wiedział, że tamten jest wysoko ustosunkowany. Rado… już taki był. Nierozważny. Przyszli po niego, kiedy w hotelu popijał lukrecjowe wino. Pełna kultura, eleganckie miejsce, a Dwornicy po prostu przyszli i złapali go tymi swoimi szczypcami krabów i oślimi szczękami… Zawlekli go na ten dworzec kolejowy, pod tę olbrzymią framugę, i tam, na progu, poderżnęli mu gardło, zanosząc modły, żeby żadni imigranci nigdy nie trafili do Palimpsestu. Jego krew miała zapieczętować wszystkie przejścia i drogi.

— To takie głupie… — Agostino westchnął. — Okrutne. Prymitywny neolityczny rytuał, w dodatku nieskuteczny. Gdyby takie rytuały działały, nie byłoby wojen.

Ludo pokręcił głową.

— Przykro mi, że zginął, ale…

— Nic nie rozumiesz! — warknęła Nerezza. Węgorz elektryczny wrócił, wystrzelił snop niebieskich iskier. — Pisywaliśmy do niego listy. Godzinami rozmawialiśmy przez telefon. W końcu go znaleźliśmy: pracował na prowincjonalnej poczcie w Isaszey, na Węgrzech. Co za idiotyczne miejsce. Tamtego lata mieliśmy się spotkać. Zarezerwowaliśmy pokoje w „Sofitelu” w Budapeszcie; zaplanowaliśmy to starannie, jak piknik. Potrzebowaliśmy czasu, rozumiesz? Czasu, żeby wszystko się ułożyło. Odkładanie przyjemności na później przychodziło nam naturalnie.

I znowu uniosła ramiona — właściwie nie wzruszyła nimi, ale tylko w taki sposób umiała wyrazić bezradność, uległość wobec konstelacji i obrotów niewidzialnych zębatek.

Żal malujący się na ich twarzach był tak ewidentny, że Ludo odwrócił wzrok z takim zakłopotaniem, jakby podejrzał rozbierającą się dziewczynę.

— Dlaczego po prostu się nie obudził? Przecież, jeżeli to się stało tam, to tutaj powinien być cały i zdrowy, prawda? Nie tak to działa?

Anoud zaczęła płakać; jej cichutki, pomarszczony szloch był ledwo słyszalny. Agostino dwoma palcami pogładził ją po twarzy. Nerezza — niewzruszona — spojrzała na Ludovica i pokręciła głową.

— Pamiętasz, jak często Lucia wyjeżdżała z Włoch, zanim zniknęła? — zapytała, zostawiając jego pytania bez odpowiedzi. Nie uroniła ani jednej łzy.

Nie, oczywiście, że nie pamiętał. Lucia wychodziła z domu, a potem wracała. Nie próbował jej śledzić. Po co, skoro tym muskularnym ogonem i tak zatarłaby wszelkie ślady? Skąd brała pieniądze na takie wypady? Niemożliwe, żeby coś takiego się działo, a on niczego nie zauważył, nie zwrócił uwagi, że pochłania ją coś innego niż on. Chciał, żeby Nerezza przestała mówić, po prostu się zamknęła i dała mu święty spokój.

— Szukała swojego… quarto.Tak to się nazywa. Tak nazywają to imigranci.

Anoud zaśmiała się przez łzy: piskliwy, mysi dźwięk.

— To my — powiedziała. — Imigranci. Tak trudno to powiedzieć na głos. Za dnia, kiedy w dzbanku jest pełno kawy, a koty miauczą pod drzwiami, żeby je wpuścić do domu, to słowo brzmi niedorzecznie i żałośnie. Ale my ją znaliśmy, Ludovico. Wszyscy. Nie jest nas aż tak dużo, żebyśmy nie mogli się poznać. Ona też szukała swojego quartoi dwoje z nich znalazła: Alistaira i Paolę. Nie poznaliśmy ich osobiście. Paola jest z Kanady. To daleko.

— Za to Al… — wtrącił się Agostino, nadal obejmując obie kobiety swoimi niezdarnymi ramionami. — Al mieszka w…

Nerezza uciszyła go gestem i przełknął nazwę miasta. Ludo miał ochotę go udusić.

— Mieszka niedaleko stąd. Poznali się całkiem niedawno. Odnaleźli się, tak jak my wcześniej, i razem zaczęli szukać pozostałych. Wydaje nam się, że… tak to się powinno robić. Żeby na stałe zostać w Palimpseście. Żeby… emigrować. Trzeba znaleźć swoje quartotutaj, w tym świecie.

Ludo czuł, jak krew pulsuje mu w policzkach. Wielkie niedopowiedzenie zawisło ciężko nad nimi, jak morowe powietrze.

— Czy dobrze rozumiem, że wszyscy w tym pokoju spali z moją żoną?

Był przygotowany na ich milczenie i wystarczyło mu za odpowiedź.

Zdawał sobie sprawę, że wpadł do bestiariusza, i to głęboko, dał się zgnieść jego licznym kartkom szczerzącym zęby ze wszystkich stron. Anoud wyśliznęła się z objęć ukochanych i przysiadła obok niego. Miała zadarty nos i małe oczy. Małoduszna twarz, pomyślał Ludo: mysz, jak nic; jeśli jakaś kobieta mogła być myszą, to z pewnością właśnie ona. Szkodnik. Lęgnie się ze słomy. Jego uwagę zwróciły jej dłonie, tak szczupłe, że między skórą i kośćmi nie było miejsca na mięśnie. Na małym palcu miała pierścionek z karneolem, maleńkim, mikroskopijnym. Plamka czerwieni na złocie.

Ludo kupił ten pierścionek pewnego lata w Ostii, dawno temu. Było to lato żółtej sukienki, kiedy wszędzie wyszukiwali z Lucią ten przecudny czerwony kolor hikorowych orzechów: na pierścionkach i kanapach. Kiedy jak szaleni kupowali rzeczy, żeby później wokół nich zbudować dom, pewni, że nic, co wpadnie im w ręce, nie będzie w przyszłości wymagało wymiany ani zastąpienia.

Wyciągnął rękę. Anoud podała mu swoją dłoń w ciepłym geście. Drugą pogłaskała go po twarzy z czułym zainteresowaniem, jakby uspokajała dziecko, które się przewróciło i stłukło sobie kolano. Ale to nie jej dłoń go interesowała. Pociągnął za pierścionek. Nie chciał zejść. Anoud próbowała cofnąć rękę, lecz on złapał ją za nadgarstek i zahaczył pierścionek paznokciami. Łzy popłynęły mu z oczu w tej samej chwili, w której pod pierścionkiem wezbrała krew i wśród ich zmieszanych płynów ustrojowych w końcu go zerwał, szlochając histerycznie. Anoud uniosła palec do ust i spojrzała na Ludovica spode łba, zraniona i okradziona. Zerknęła na Nerezzę i znów na niego. Przysunęła się bliżej, ostrożnie, jak myszka dopraszająca się o audiencję u sowy, przez którą straciła już jedno okrągłe uszko. Podstawiła mu zakrwawioną dłoń do pocałunku. Znał ten gest, tak jak zna go każde katolickie dziecko. Pocałował sygnet jej krwi.

33
{"b":"163415","o":1}