Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Yumiko postawiła na podłodze słabą zieloną herbatę i palcami przeczesała włosy Sei.

— Ale ty nie jesteś, wiesz? Nie jesteś szalona. Wiem to samo, co ty. Jesteśmy inne niż nasze matki. I nie mamy tygrysów, tylko miasto, które na nas czeka i nas kocha, na swój miastowy sposób.

— Może to tam czają się tygrysy; może po prostu lepiej się maskują niż pociągi i tenorzy.

* * *

„Dno Niebios”.

Mosiężna tabliczka nie obwieszczała niczego, czego nie mówiłaby już poprzedniego dnia. Sei stała przed nią nieruchomo.

Yumiko przygładziła kraciastą spódnicę fałszywej uczennicy.

— Gotowa? — spytała z pełnym zapału uśmiechem, który dla Sei był zbyt sztuczny i obłąkańczy, żeby mógł ją pocieszyć.

Sei zacisnęła pięści opuszczonych swobodnie rąk. Cała jej odwaga nagle się ulotniła. Oczami wyobraźni widziała nadchodzącą noc, wiedziała, co się wydarzy w dyskretnym klubowym wnętrzu, widziała wszystkie przyszłe noce.

Tylu ludzi się w nią wczołga.

Wiedziała, że będzie ich tropić jak lis, będzie szukać tych, których mapy łączą się w szlak, pozwalający jej zachować kurs i raz po raz lądować w pociągu. Będzie ich znajdowała w zakamarkach „Dna Niebios”, w zacisznych gabinetach z wysokimi srebrnymi szafkami, w łazienkach o ścianach oklejonych reklamami piwa Asahi.

Przed oczami stanął jej cały kiczowaty pochód tych postaci:

Mężczyzna ze srebrnym zębem każe jej uklęknąć na wyłożonej czarnymi kafelkami posadzce łazienki. Zobaczyła, jak całuje mapę wyrytą na palcach jego stóp, pomarszczonych kolanach, zmęczonym członku.

Kobieta z dwójką dzieci i myszką na lewym udzie wsunie palce w piczkę Sei na parkiecie, na oczach wszystkich. Sei widziała, jak się wije, nabita na dłoń tamtej, zawstydzona i porzucona.

Będzie też śliczny chłopak z rzadką bródką i kciukiem prawie czarnym od zakorkowanych, wytyczonych bez planu uliczek, tak jakby w jakimś nienazwanym więzieniu strażnicy pobrali od niego odcisk palca. Widziała, jak go dosiada na jednej z długich skórzanych kanap pod klubowymi lampami i jak ociera się o niego, aż on szczytuje — tak gwałtownie, że dostaje czkawki, a jej chce się płakać, taki jest wtedy żałosny. Ten chłopak będzie w jej snach gonił pociąg, usiłując go złapać, usiłując złapać ją, lecz zabraknie mu umiejętności, by dokonać jednego lub drugiego.

Wiedziała, że na skórze ich wszystkich będzie szukała miasta ze snów; że będzie próbowała wsiąść do swojego pociągu i wyrzucała po kolei te cielesne bilety, zużyte i wyblakłe. Wiedziała, że odmówi powrotu do Tokio,gdzie trudniej byłoby znajdować takich jak oni iwarczeć na nich:

— Weź mnie! No, weź! Na co czekasz?!

Nie będzie chciała pić ani tańczyć, tylko po prostu ścisnąć ich udami, a potem zasnąć kamiennym snem. Będzie naga, odsłonięta, autentyczna, a jej poszukiwania będą szczere jak misja rycerza bez skazy.

Widziała to wszystko doskonale, jak wytyczoną w lesie ścieżkę: nie wolno dotykać nikogo, kto nie jest nosicielem mapy — Yumiko na pewno się z nią zgodzi, że to byłoby niewłaściwe i ryzykowne; sekret jest wyłączną własnością ich plemienia i nie należy go trwonić bez potrzeby.

Wyobrażała sobie jednak także taką siebie, która jeden jedyny raz, kiedy śniegi stopnieją, zrobi wyjątek dla młodego człowieka o skórze cedrowej barwy, z ogromnym kolczykiem w nosie, jak u byka albo minotaura. Nie będzie to nikt wyjątkowy, ot, zwyczajny gość, który zjawi się w klubie i zostanie — rzecz jasna — odesłany z kwitkiem. Sei jednak wyda się zupełnie obcy, inny od wszystkich, pusty, niezapisany. Idealnie czysty. Nieskalany.

Znała swoje słabości. Wiedziała, że będzie błagać Yumiko: „Jestem słaba. Czasem jednak chodzi o miłość. I o pragnienie”.

Kiedy w tej niezbyt odległej przyszłości obudzi się przy nim ta Sei, która teraz odbijała się spokojnie w mosiężnej tabliczce, na podeszwie jego stopy rozpleni się siatka ulic, ciemnych, jasnych, krętych, a ona będzie mu zazdrościć, bo od tej pory, gdziekolwiek stąpnie, będzie kroczył po Palimpseście i wszystko będzie dla niego nowe, takie nowe… Wyjdzie od niego bez herbaty i bez pożegnania, nie czekając na jego przebudzenie.

Stała przed wejściem do „Dna Niebios”, a jej pociąg pędził w przyszłość na złamanie karku. Ledwie mogła znieść jego prędkość, nieuniknione, nieuchronne następstwo przystanków i pasażerów, opłatę za bilet, której nigdy nie uiści w całości. Łzy zakłuły ją w oczy. Ta przyszłość czekała na nią za tymi czarnymi, całkiem zwyczajnymi drzwiami, gotowa ją połknąć jednym haustem.

— Tak — powiedziała. — Jestem gotowa.

Inamorata

Ulica Inamorata kończy się srebrną plażą i olbrzymim sękatym skalnym palcem, wyciągniętym daleko w morze. Połyskliwa woda ciągnie się po horyzont i jeszcze dalej — bezkresna ciemna płaszczyzna z błyszczącymi w świetle księżyca bałwanami. Na piasku piana roztrzaskuje się i zostawia po sobie wygładzone wodą odłamki szkła; wytyczonym tymi okruchami skrajem morza, wilgotnym i lśniącym, przechadzają się pary, trzymając się pod ręce. Plaża jest upstrzona pasiastymi namiotami: czerwono-żółtymi, zielono-białymi, różowo-błękitnymi. Kobiety noszą kostiumy kąpielowe z poszerzoną talią i kapelusze z szerokim rondem, osłaniającym je przed księżycową poświatą. Waltorniści maszerują w tę i z powrotem, wygrywając donośne nokturny.

Chorzy z Palimpsestu przybywają tu, by odzyskać siły, gromadzić morskie szkło na nocnych stolikach i pisać powieści o naturze osamotnionej duszy. Na położonych w głębi lądu bazarach wąsaci mężczyźni sprzedają buteleczki z wodą morską za cenę całych królestw; mnożą się więc fałszywe fiolki. Wiatr jest słodki i orzeźwiający, pachnie mandarynkami, solą i białą szałwią; jego również oszuści pakują do butelek i sprzedają je — puste — imigrantom za cenę, która wystarczyłaby na zakup miejsca w parlamencie.

Co wieczór w okrytych gazą lektykach wynosi się na plażę wszystkich beznadziejnie chorych, żeby mogli zobaczyć wschód księżyca. Klaszczą, gdy biały krąg wznosi się nad wodą. Wiara w uzdrawiającą moc tutejszego wiatru jest tak przemożna, że na plaży wykonuje się operacje chirurgiczne. Narkozę podają wychudzone kobiety o włosach jak wata cukrowa, przykładając usta do ust chorych i tchnąc w ich osłabione płuca opary swoich kryształowych serc.

Od czasu zakończenia wojny, Ermenegilde jest stałą bywalczynią plaży. Budzi politowanie. Nie doczekała się nowego przydziału i została uznana za niezdolną do służby. Od dwunastu lat codziennie krwawi z ran. Jej lektyka jest przybrana niebieskimi dzwonkami — kwiatami weteranów. Jałowa gaza spowija jej twarz niczym długi woal panny młodej. Wszyscy są zgodni, że gdyby nie usta, byłaby prawdziwą wdowią pięknością, ale tych ust nie można nie zauważyć.

W szpitalu polowym, w którym dokonywano amputacji, chirurdzy odjęli jej żuchwę, usunęli zęby i odcięli większość nosa, po czym na ich miejsce niezbyt wprawnie przyszyli pysk pantery. Wtedy jeszcze taki zabieg był nowinką (dopiero z czasem miał się stać najważniejszym symbolem wojny) i w Palimpseście nie było specjalistów. Przeszczep się nie przyjął, rany nie chciały się goić i po dziś dzień Ermenegilde musi mieć założone szwy, żeby jej złożona z dwóch części twarz się nie rozpadła. Grube węzły są czarne od krwi. I mimo że jej nowe zęby są — zgodnie z założeniem — ostre i niebezpieczne, a wąsami wyczuwa najmniejsze nawet spadki ciśnienia atmosferycznego, cierpi z powodu infekcji i napadów gorączki.

A poza tym — co oczywiste, nadzwyczaj oczywiste — nie mówi. Żadne z nich nie mówi.

Ermenegilde zawsze pierwsza zjawia się wieczorem na plaży. Od dawna pasjonuje się fotografią i pielęgniarki co wieczór pomagają jej rozstawić aparat do dagerotypów, z których odbija potem ogromne portrety okrągłej srebrnej twarzy księżyca, licząc na to, że ta w końcu ją uzdrowi. Bierze głęboki wdech i modli się w duchu, żeby księżyc znieruchomiał do zdjęcia. Wie jednak, jakie to trudne, i nie ma do niego pretensji, że bywa niespokojny. Ona również musiała siadywać nieruchomo przed pamflecistami i historykami medycyny. Po tylu latach dysponuje niezmierzonymi pokładami empatii.

38
{"b":"163415","o":1}