* * *
November ostrożnie podtrzymuję lewą rękę prawą. Nie chce o tym myśleć, nie teraz, o tym poranku przed trzema dniami, kiedy obudziła się wśród krwi plamiącej jasne włosy tej biednej dziewczyny, pozbawiona dwóch palców. Palców od błogosławieństwa. To jest prawie zabawne. Rana zniknęła, kikuty zarosły gładko, jakby ktoś po prostu zerwał jej palce jak dojrzałe owoce, ale była krew, wszędzie była krew, która nie miała skąd popłynąć. Długo musiały ją zmywać, szorować wszystko, żeby się jej pozbyć.
Casimira miała rację. November rozjaśniło się w głowie, nie da się już nabrać na gadanie o tym, że „to tylko sen”. Cokolwiek dzieje się tutaj, powtarza się i tam. Szybko się uczy i na swój sposób docenia postępek Casimiry. To jak ściąganie na egzaminie: o ileż łatwiej się go zdaje, kiedy człowiek wypisze sobie na ręce odpowiedzi.
— Mój dom za tobą tęskni — słyszy obok siebie upojny głos Casimiry.
Odwraca się i widzi kobietę o zielonych lokach. Rozpuszczone włosy sięgają jej aż do kolan, kiedy stoi przed nią w szlafroku zasłaniającym całe ciało, zielonym i wydętym. November kładzie sobie dłoń na brzuchu, w miejscu gdzie jej skóra prześwituje spod sukni Aloysiusa.
— Nocami płacze kurzem — mówi dalej zielonowłosa kobieta. — Przewrócił kartki wszystkich kalendarzy na jesień. To potwornie męczące. Jeżeli nie będziesz go odwiedzać, nie zaznam spokoju.
— Skąd wiedziałaś, że tu będę?
— Kiedy wreszcie zrozumiesz, że gdy mucha, pszczoła czy najmniejszy nawet robaczek jest świadkiem jakiegoś wydarzenia, ja też się o nim dowiaduję? Tak bardzo się starałam, żeby ci to wytłumaczyć. Czy musisz stracić kolejny palec, żeby to do ciebie dotarło?
— Nie! — zapewnia ją pospiesznie November.
— Jeżeli bardzo żałujesz tych palców, mogę ci pomóc je czymś zastąpić. Pod tym względem masz szczęście, że trafiłaś właśnie tutaj. Morze każdemu dobrze robi, a chirurdzy gromadzą się na plaży w poszukiwaniu zajęcia. Woda przyciąga rozpustników i desperatów. Czy to nie dziwne? — Casimira całuje okaleczoną dłoń November, jak matka, której pocałunek leczy chorobę u dziecka. — Mogłabym ci chyba kupić całą nową łapę, tak sobie myślę… Chociaż one nie są zbyt zręczne. Tygrysią? A może lwią? Albo łapę pumy? Chyba że wolisz same palce, wtedy musiałaby to być jakaś małpa. Cena nie gra roli.
— Nie mogłabym dostać ludzkich palców?
Casimira parska śmiechem.
— Nie bój się, nasi chirurdzy są już naprawdę nieźli w swoim fachu. Wojnajest cudowną nauczycielką.
— Skoro do wyboru mam tylko małpę lub jakiegoś kota, to chyba podziękuję.
— Nie umiesz się bawić — prycha Casimira. — Nic a nic.
* * *
Idą plażą, trzymając się pod rękę. Casimira odpędza parasolką żebrzących o pracę chirurgów i podnosi z ziemi morskie szkiełko, żeby November mogła je sobie położyć na nocnej szafce, gdyby takową kupiła. Rozmawiają o powietrzu i wodzie, o tym, jak dobrze zrobiłby tutejszy klimat ojcu November w tym okresie, gdy trzeba go było znosić do maleńkiej łazienki na parterze, żeby tam mógł spokojnie wymiotować krwią.
— Jakkolwiek zasmucający jest przypadek twojego ojca, nie istniejemy po to, żeby wszystkim przynosić korzyści — podkreśla wyniośle Casimira.
November nie bardzo ma ochotę o tym dyskutować. Zna swoje miejsce we wszechświecie, zna jego etykietkę i wie, że ani jedno, ani drugie nie pomoże już jej ojcu. Dziś w jego czaszce rosną grzyby i tyle.
— Co im się stało? — pyta, zmieniając temat. — Tym ludziom na długich łożach, albo tej kobiecie z przyszytym zwierzęcym pyskiem?
— Była wojna, mówiłam ci już. I to niedawno, całkiem niedawno. Byłam dzieckiem, kiedy wybuchła.
— Jak się skończyła?
Usta Casimiry wykrzywia koci uśmiech. Spogląda z ukosa na November.
— Wygrałam. Czy to nie oczywiste?
November staje jak wryta. Pasemko wyblakłych kasztanowych włosów wypada z jej koka.
— Jak to? Wszyscy byli przeciwko tobie?
— No, to nie było takie proste, ale tak właśnie się skończyło. — Casimira odwraca się do niej i mimo że jest dość niska, w tej chwili do złudzenia przypomina surową nauczycielką. — Posłuchaj, November, podaj mi spis powodów, dla których można rozpętać wojnę.
November rumieni się, przestraszona. Nie chce na głos deklamować swoich spisów, rzucać ich do morza, w fale przyboju. Nie, kiedy jej ktoś każe. Spisy to nie żołnierze, nie wykonują rozkazów. Są jej prywatną sprawą, należą tylko do niej; Casimira i tak ma cały świat dla siebie, nie może dostać jeszcze ich!
— Pospiesz się — ponagla ją Casimira. — Bo jak nie, to dostaniesz palce orangutana.
— Religia — szepcze November. Żołądek zaciska się jej jak supeł, zawstydzone serce bije nierówno, jakby rozchyliła poły sukni i pokazała się naga władczyni Palimpsestu. — Ziemia. Zemsta. Zadawniona wrogość. Stare sojusze. — Głos jej się łamie i November zaczyna szlochać. Porzuca swój spis na rzecz powietrza, wiatru, morza, traci go z notatników i z głowy. — Zasoby: żywność, paliwo, woda, siła robocza, zaborcze rządy… nie wiem co jeszcze… przepraszam, nie mogę się skupić…
Twarz ją pali. Znów ma ochotę się rozpłakać, ale nie zamierza do tego dopuścić. Nie będzie się tak upokarzać. Jest pewna, że jeszcze nie podała powodu, który Casimira chce usłyszeć.
— Jak ci się wydaje, czy wojna może być narzędziem uprawiania polityki? — pyta Casimira z belferską nutką w głosie.
Obchodzą akurat zatoczkę, w której jęzor morskiej wody wyrzuca na piasek lśniące, półprzezroczyste muszle jeżowców.
— Nie wiem… jestem tylko pszczelarką… Możesz wszcząć wojnę z dowolnej przyczyny…
— Dziękuję ci bardzo za pozwolenie, ale interesuje mnie twoja opinia.
— Naturalnie…
Casimira mierzy ją wzrokiem od stóp do głów. Jej ciemne oczy błyszczą rozbawieniem.
— Na przykład, polityki imigracyjnej?
November składa dłonie i prawą zasłania lukę po brakujących palcach lewej, ale nie przyzwyczaiła się jeszcze do żałosnych kikutów i cofa rękę jak oparzona.
— Nie wiem, Casimiro!
Twarz starszej z kobiet łagodnieje. Casimira przystaje i kładzie dłonie na policzkach November.
— Tak bardzo cię przerażam? Czasem trudno mi pamiętać o tym, że inni żyją samotnie i nie mają miliarda dzieci, którym koniecznie trzeba śpiewać kołysanki. Chodź, napijesz się czegoś; to ci dobrze zrobi. A potem będziemy musiały wracać, bo mój dom grozi zburzeniem stojącej po sąsiedzku pasmanterii, jeśli natychmiast cię nie przyprowadzę.
Kiedy kierują się w stronę lśniącego czarnego molo, przypominającego obwieszoną latarniami bryłę obsydianu, przechodnie — zdrowi i chorzy — schodzą Casimirze z drogi, żegnają się lub przyklękają z czcią. Jeden albo dwóch lekarzy spluwa na jej widok, ona jednak idzie z dumnie podniesioną głową, dopóki plwocina nie splami rąbka jej stroju kąpielowego. Wtedy niedbałym pstryknięciem palców — takim gestem mogłaby strzepywać drobinkę kurzu z kołnierzyka — wskazuje kierunek, z którego nadleciała ślina. Z jej rękawa wypryskują trzy osy i z piskliwym, wściekłym, urażonym wizgiem przychodzą swojej pani w sukurs, broniąc jej ostrymi żądłami ze spiżu. Lekarze padają na ziemię, zakrywając głowy rękami.
Na molo Casimira zdejmuje z drucianego stojaka duży drewniany czerpak, zanurza go w morzu i podaje November, która, wciąż roztrzęsiona, rozciera sobie łokcie, ale pije. Woda smakuje mandarynkami, solą i białą szałwią; zupełnie nie przypomina smaku morza, jakie zna, Pacyfiku o długich, szarych ramionach; jest gęstsza i słodsza. Nocny przypływ roztrzaskuje diamentową falę o kamienisty brzeg. Piana pryska aż na srebrne włókniste chmury wokół księżyca.
Czy ja naprawdę uważałam kiedyś, że San Francisco jest piękne? — dziwi się November. Ależ byłam głupia…
* * *