— Będziemy musiały nadłożyć drogi. — Casimira wzdycha. — Jesteś tu nowa, nie wydeptałaś sobie jeszcze żadnej rozsądnej ścieżki przez miasto.
— Przepraszam, próbowałam… ale wiesz… po drugiej stronie są tacy, którzy pilnują, żebyś nie spotykała za dużo ludzi…
— Tutaj też takich nie brakuje, zapewniam cię — prycha Casimira. — I nie wątpię, że próbowałaś, moja droga. Mało kto ma tyle szczęścia, żeby trafiali mu się po kolei sąsiadujący kochankowie. Nikt nie ma do ciebie pretensji.
Szmaragdowy powóz wjeżdża na piasek, rozbryzguje białe granulki i cicho, z troską otwiera drzwi. Wyczerpana November resztkami sił gramoli się do środka. Kładzie głowę na kolanach Casimiry. Za duża urosła, po prostu. A kiedy człowiek wyrośnie ponad przeznaczoną mu miarę, dzieją się straszne rzeczy. Nie da się opłynąć Krainy Czarów, tak jak zrobiła to September. Zwyczajnie się nie da. Jest za duża.
Parę smętnych pszczół spaceruje jej po rękach, ich maleńkie mechaniczne skrzydełka terkoczą cichutko. November uśmiecha się do nich bez przekonania i ostrożnie je głaszcze.
— Mam dla ciebie trzy sekrety, trzy tajemnice, które chcę przed tobą odkryć, November. Jak w bajce. To niezwykłe skarby. Kazałam je specjalnie zapakować, ale jeśli chcesz je dostać, musisz być dla mnie miła. Rozumiesz?
November odzyskuje czujność. Trzy podarunki — to jest coś. Wie, jak się zachować, znalazłszy się w opowieści, w której władcza kobieta rozdaje prezenty.
— Tak — mówi i siada prosto.
Casimira głaszcze ją po głowie.
— Grzeczna dziewczynka. Moje pszczółki czegoś od ciebie chcą. Proszęcię, żebyś dała im to, czego pragną. Ja im tego dać nie mogę.
— Przecież jedziemy do twojego domu?
Śmiech Casimiry brzmi jak glissando srebrnych dzwoneczków.
— Narobiłaś ogromnego zamieszania w moich dzielnicach! Wszyscy krzyczą i złoszczą się na ciebie. Jesteś gwiazdą ich gorączkowych majaków. Przypuszczam, że każda matka powinna być przygotowana na to, że nadejdzie dzień, w którym jej dzieci zakochają się i przestaną jej potrzebować, ale to takie bolesne! Nie mam tak sprawnego serca jak one! Jedziemy do fabryki, najdroższa. A potem do domu, gdzie czeka twój prezent, jeśli tylko będziesz grzeczna i posłuszna.
— Wytrwam na tratwie, aż powieje Zielony Wiatr — odpowiada z powagą November. — Moja sukienka to mój żagiel.
— Śliczne. To z Pisma?
— Tak! — przytakuje z zapałem November; zaciśnięte palce, wilgotne oczy. — Hortense Weckweet.
— Cudownie! Jej córka, Lydia, była znakomitą rzeźbiarką.
November rozdziawia usta. Powóz turkocze, a Casimira nie mówi nic więcej.
* * *
Fabryka jest zbitą masą zielono-białych wieżyczek, z których jak z piszczałek kościelnych organów płynie pieśń nowej zmiany. Casimira dziarsko wchodzi przez główną bramę — to miejsce należy do niej, nigdzie indziej jej władza nie jest tak oczywista jak tutaj. W wyłożonej macicą perłową szatni, gdzie trzecia zmiana zostawiła hełmy, przebiera się w strój zwykłej robotnicy: zachodzące na siebie białe i zielone łuski, perłowe krążki lśniące w blasku iglic. Znajduje też podobne ubranie dla November, która w łuskowym uniformie czuje się prawie naga — widać każdą fałdkę i zmarszczkę na jej ciele. Łuski pachną jak zgniecione łodyżki mięty.
Idą na górę, mijając olbrzymie kadzie i prasy tak stare, że żyjące w nich korniki zdążyły zapełnić trzy encyklopedie dziejami swojego imperium. Furkotanie i bzyczenie owadów wypełnia każdy cal powietrza, ale słychać również skrzeczenie wiewiórek i odgłosy wydawane przez parzące się gwałtownie nowiuteńkie króliki. Ogromna maszyna uczy myszy, jak myć wąsiki; kiedy Casimira przechodzi obok nich, zgodnym chórem wykrzykują radosny hymn ku jej chwale. Pszczoły mieszkają jednak wysoko, wysoko na wieżach, Casimira i November wspinają się więc coraz wyżej.
— Fabrykę zbudowała moja babka — mówi Casimira. Mimo ciągnących się bez końca schodów nie jest ani odrobinę zdyszana. — Oczywiście nie matka mojej matki, lecz przedrostek „pra-” musiałabym w tym wypadku powtórzyć tyle razy, że można by to poczytać za nieuprzejmość. Dla wszystkich spoza rodziny jest legendą nad legendy, wydaje się niemożliwe, że kiedyś naprawdę żyła. Niedorzeczne. A jednak. To moja krew z krwi i kość z kości, i znam jej smutki jak własne ciało.
Schody robią się bardziej strome. November dyszy ciężko, Casimira zaś idzie lekkim krokiem, jakby spacerowała po łące.
— Pewnego razu przyśnił się jej motyl. Kiedy się obudziła, ogarnął ją wielki żal, że nie może go mieć na własność. Przez następne trzysta nocy śniła o rozmaitych insektach — karaluchach z błyszczącymi skrzydełkami, świerszczach, modliszkach, stonogach, żukach, komarach i parecznikach jak perełki. W jej głowie szpaki i kruki trzepotały czarnymi skrzydłami i biegały pręgowce z sinymi paskami na grzbietach, jak pomalowane w barwy wojenne. Piękne wizje dręczyły ją nieustannie, a rodzina nie potrafiła jej uleczyć, choć przenoszono ją na plażę, tam gdzie piłaś morską wodę. Ona również ją piła, lecz nie przyniosło jej to ukojenia. Własnymi rękami wykopała fundamenty pod tę budowlę, paznokciami przymusiła ziemię do swej woli. Podziwiam ją. Ja również mam paznokcie, mam swoją ziemię, a o mojej woli nikomu nie trzeba przypominać. W dniu, w którym pierwsza mucha przysiadła jej na dłoni i rozłożyła skrzydełka, w którym pierwsza ślepa larwa szturchnęła jej policzek… To był dzień bezgranicznej, tajonej satysfakcji dla mojej babki. Dziś ja również znam to uczucie, znam je jak starego druha, jak kochanka, ale czas zaciera wspomnienia. Tędy, proszę.
Pochylają głowy w drzwiach i skręcają do olbrzymiej komnaty, położonej tak wysoko, że November dziwi się, że pszczoły ją sobie upodobały. Sala jest cała z wosku w kolorze delikatnego masła, wysoko wysklepiona, jak kopuła katedry. Wszędzie zieją sześciokątne otwory, czarne i rozedrgane, a w powietrzu roi się od pszczół — podekscytowanych, rozgorączkowanych, wyczekujących; ich liczba przekracza najśmielsze wyobrażenia November. Casimira staje na środku pomieszczenia, zamyka oczy i zaczyna się powoli obracać w miejscu. Szmaragdowe włosy oplatają ją jak wodorosty. Wyciąga ręce, jakby zapraszała November do dostojnego tańca, i wśród miliona czarnobrzuchych pszczół November nieśmiało bierze ją w ramiona.
— Wiesz, dlaczego tak dużo dla ciebie robię? — pyta ostrym tonem Casimira, przyciągając November zbyt mocno, zbyt blisko. — Chyba zgodzisz się ze mną, że dużo zrobiłam, a jeszcze więcej obiecałam?
— T-tak…
November czuje, jak żołądek wywija jej fikołka, i zaczyna dochodzić do wniosku, że Casimiry nikt nigdy nie nauczył słowa „nie”. Jest piękna i straszna, cały świat zagarnia dla siebie i nagle November zdaje sobie sprawę, że również została zagarnięta, a zagarnięty nie spiera się z zagarniającym. Ktoś, kto miał ojca bibliotekarza, z pewnością zna ten grecki mit: kiedy Hades wciągnie człowieka do swojego rydwanu, nie można mu zarzucać, że jest nieuprzejmy, ponieważ nie pyta delikwenta o zdanie.
— Jesteś moim świadectwem — wyjaśnia Casimira. — Świadectwem wszystkiego, czego dokonałam w służbie miastu; dowodem mojej prawości i cnoty. Kiedy zjawiasz się w moich komnatach, wiem, że miałam rację, że nie jestem demonem, który wdarł się do mojego domu i rozszarpał go jakby… jakby miał lwi pysk. Jestem istotą o skomplikowanej geometrii, generałem groteski, księżną równoległoboków. Nie jestem jednak królową i nigdy nią nie będę. Nieważne, co o mnie mówią. Dopuszczałam się zbrodni, wypuszczałam na świat wszelakie diabelstwa, ale kiedy ty stajesz przede mną w tej granatowej sukni od Aloysiusa, twoja niewinność mówi: „Casimiro, wszystko zostało ci wybaczone, ponieważ ja tu jestem”. Moje pszczoły zawodzą: „Casimiro, wszystko zostało ci wybaczone, ponieważ ona tu jest”.
— Czego teraz ode mnie chcesz, Casimiro? Jest…