Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Była tylko małą dziewczynką, pragnącą uwierzyć w Świętego Mikołaja.

Odwrócił głowę na odgłos kroków.

– Doktorze.

– Chryste!

Shays położył ciężką dłoń na jego ramieniu, po czym podszedł do ciała. Śmierć nie była dla niego nowiną, wiedział już, że zabiera nie tylko starych. Pogodził się z myślą, że umierają młodzi, na skutek choroby czy nieszczęśliwych wypadków. Ale ta jatka, to celowe zniszczenie ludzkiej istoty przekraczało jego zdolności pojmowania.

Ujął ostrożnie bezwładną dłoń i obejrzał otarty przegub. Te same zdradzieckie ślady widniały na kostkach dziewczyny. Pierścień otartej skóry wstrząsnął nim bardziej niż rany na ciele.

– Była jednym z pierwszych dzieci, jakie odebrałem po powrocie do Innocence. – Z westchnieniem zrobił to, przed czym Burke się wzdragał. Zamknął Eddzie Lou oczy. – Ciężko rodzicom grzebać dzieci. Ale, Jezu, lekarzom też.

– Nieźle ją poturbował – wykrztusił Burke. – Tak samo jak tamte dwie. Podniósł aparat. Będą potrzebowali więcej zdjęć, poza tym musi przecież coś zrobić, zanim przyjedzie koroner. Gniew ścisnął go za gardło.

– Była przywiązana do tego drzewa. Jest na nim zakrzepła krew, a na jej plecach widać ślady zadrapań. Prawdopodobnie od kory. Użył sznura do suszenia bielizny. Jeszcze go trochę zostało. – Ponownie opuścił aparat. W jego oczach płonęła furia. – Co ona tu robiła, do jasnej cholery? Jej samochód stoi w mieście.

– Nie wiem, Burke. W ogóle cholernie niewiele wiem. Otrzymała cios w tył głowy. – Shays dotykał ciała tak, jakby dziewczyna jeszcze żyła i mogła poczuć na sobie jego dłonie. – Może ją tu zaciągnął. Może przyszła z nim dobrowolnie i czymś go zdenerwowała.

Opanowując z trudem nerwy, Burke przytaknął skinieniem głowy. Wiedział, podobnie jak wszyscy w tym mieście, kogo zdenerwowała Edda Lou.

Caroline przemierzała werandę wzdłuż i wszerz. Gdyby potrafiła zebrać choć trochę odwagi, poszłaby nad staw i zażądała wyjaśnień. Nie była pewna, jak długo jeszcze zniesie oczekiwanie. Ale wiedziała, że nie przekroczy pierwszej linii drzew.

Przed dom zajechał czarny sedan, a tuż za nim biała ciężarówka. Koroner, pomyślała. Kiedy z ciężarówki wysiedli mężczyźni z noszami i czarnym workiem, odwróciła głowę. Ten worek, długi czarny worek, tak niewiele się różniący od worków na śmieci, uświadomił jej aż nazbyt wyraźnie, że to, co pływało w stawie, nie było osobą, kobietą, ale jedynie ciałem, które już nie cierpi i nie dba o to, w czym je wywiozą.

Ucierpią żywi. Caroline zastanawiała się, kogo zostawiła ta kobieta, by cierpiał, rozpaczał i stawiał sobie pytania bez odpowiedzi.

Rozpaczliwie zapragnęła zagrać, zagrać coś tak pełnego pasji, by wszystko inne rozpłynęło się w nicość. Ciągle mogła to robić, dzięki Bogu, ciągle mogła grać. Uciec we własny świat, kiedy innej ucieczki już nie było.

Oparta o barierkę, przymknęła oczy i grała w głowie, wypełniła mózg muzyką tak wszechogarniającą, że nie usłyszała następnego samochodu, który przedarł się przez zarośniętą aleję.

– Hej tam! - Josie trzasnęła drzwiczkami i zajadając loda wiśniowego na patyku, ruszyła w stronę werandy. – Hej! – zawołała jeszcze raz i uśmiechnęła się przyjaźnie, kiedy Caroline odwróciła ku niej głowę. – Organizujesz jakiś zjazd? – Josie wylizała patyk do czysta. – Widziałam, jak skręcają tu wszystkie te samochody i postanowiłam zobaczyć, co jest grane.

Caroline patrzyła na nią nie widzącym wzrokiem. Obecność kogoś tak żywiołowego, pełnego energii w miejscu, gdzie jeszcze unosiła się śmierć, wydała się jej dziwna, niemal nieprzyzwoita.

– Słucham? – powiedziała wyniośle.

– Och, proszę się nie obrażać, złotko. – Ciągle uśmiechnięta Josie weszła na schody. – Jestem po prostu wścibska. Nie mogę znieść, kiedy coś się dzieje, a ja o tym nie wiem. Josie Longstreet. – Wyciągnęła dłoń, jeszcze odrobinę lepką po lodach.

– Caroline. Caroline Waverly. – Wymieniły uścisk dłoni i Caroline pomyślała, że normy dobrego wychowania są jak wady wrodzone. Nie można od nich uciec.

– Masz tu jakiś problem, Caroline? – Josie położyła patyk po lodzie na poręczy. – Widziałam samochód Burke'a. Wspaniały, prawda? Mam na myśli Burke'a, oczywiście. Nie zdradził żony ani razu przez siedemnaście lat z górą. Nigdy nie spotkałam kogoś, kto brałby małżeństwo tak cholernie poważnie. O, mamy tu również naszego doktorka – zauważyła obrzucają wzrokiem zatłoczony podjazd. – To dopiero persona. Te jego krucze włosy ulizane do tyłu jak u gwiazdora rockowego z lat pięćdziesiątych? Mówi trochę jak Myszka Micky, nie sądzisz? Caroline uśmiechnęła się blado.

– Tak. Przepraszam, może zechciałabyś usiąść?

– Nie zawracaj sobie mną głowy. – Josie wyjęła z torebki papierosa wraz ze złotą zapalniczką. – Masz mnóstwo gości, tyle że nie widać żywego ducha.

– Są… – Caroline zerknęła w stronę drzew. Przełknęła głośno ślinę. – Idzie szeryf.

Josie zmieniła postawę niemal niedostrzegalnie, wyprostowała plecy i uniosła lekko podbródek. Prowokujący uśmiech, którym powitała Burke'a, przybladł, kiedy ujrzała jego oczy.

– No wiesz, Burke, jestem zazdrosna. Odwiedzasz Caroline, a do Sweetwater nawet nie zajrzysz.

– Sprawy zawodowe, Josie.

– Patrzcie państwo!

– Panno Waverly, muszę z panią porozmawiać. Czy możemy wejść do środka?

– Oczywiście.

Josie chwyciła go za ramię. Kpiący wyraz zniknął z jej twarzy.

– Burke?

– Nie mogę teraz z tobą rozmawiać. – Wiedział, że powinien kazać jej odejść, ale pomyślał, że może Caroline będzie potrzebowała pomocy kobiety, kiedy on z nią skończy. – Mogłabyś poczekać? Posiedzieć z nią trochę?

Dłoń spoczywająca na jego ramieniu zadrżała.

– Jest aż tak źle?

– Dosyć. Idź do kuchni i zrób nam coś zimnego do picia. Byłbym wdzięczny, gdybyś pozostała tam, dopóki cię nie zawołam.

Caroline wskazała mu miejsce we frontowym salonie, na pasiastej otomanie. Mały zegar z kukułką, który nakręcała skrupulatnie od chwili swojego przyjazdu, cykał radośnie. Czuła zapach politury do mebli i własnego potu.

– Panno Waverly, jest mi strasznie przykro, wiem, że jest pani wstrząśnięta, ale muszę zadać parę pytań. Najlepiej zrobić to od razu.

– Rozumiem. – Nie, nie rozumiem, pomyślała gorączkowo. Nie mogę rozumieć. Nigdy dotąd nie znalazłam trupa… – Czy pan wie… Czy pan wie, kto to jest?

– Tak.

– Pański zastępca… Johnson? – Pocierała dłonią szyję, jakby próbowała wyzwolić słowa, które uwięzły jej w gardle. – Powiedział, że ona nie utonęła.

– Nie, proszę pani. – Burke wyjął z kieszeni ołówek i notatnik. – Przykro mi, że muszę to pani mówić, ale ona została zamordowana.

Skinęła tylko głową. Nie była zaskoczona. Wiedziała o tym od chwili, gdy spojrzała w szeroko otwarte, puste oczy.

– Czego pan ode mnie oczekuje?

– Chcę, żeby powiedziała mi pani o wszystkim, co widziała czy słyszała w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin.

– Ale ja nic nie wiem, naprawdę. Dopiero co przyjechałam i próbowałam jakoś się zadomowić, zorganizować.

– Rozumiem. – Burke zsunął kapelusz na tył głowy, żeby otrzeć przedramieniem pot z czoła. – Niech pani sobie przypomni. Może słyszała pani samochód jadący na swojej drodze albo jakiś dźwięk, który wydał się pani dziwny?

– Nie… To znaczy, jestem przyzwyczajona do odgłosów miasta, tu wszystkie dźwięki brzmią dziwnie. – Przesunęła drżącą dłonią przez włosy. Wszystko będzie teraz dobrze, powiedziała sobie, kiedy już uruchomili mechanizm pytań i odpowiedzi, prawa i porządku.

– Cisza wydaje się taka głośna, rozumie pan? Ptaki i owady. Sowy. – Urwała i zbladła jak ściana. – Poprzedniej nocy, nie, pierwszej nocy po przyjeździe… O, Boże!

– Spokojnie, powolutku, proszę się nie spieszyć.

– Wydawało mi się, że słyszę krzyk kobiety. Spałam i ten krzyk mnie obudził. Potem przypomniałam sobie, gdzie jestem i to, co babcia mówiła o sowach. - Zamknęła oczy wobec ogromu swojej winy. – Zasnęłam. To mogła być ona, wołała o pomoc. A ja po prostu zasnęłam.

15
{"b":"107067","o":1}