Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ale im przecież nic nie groziło, prawda? Z tego, co usłyszałam, nie mieli nic wspólnego z kierowaniem działalnością Pacific Meadows. W to oszustwo musieli być zamieszani ludzie z Genesis, bo do nich przesyłano rachunki z Medicare.

– To wszystko mogło być bardziej skomplikowane niż myślisz. Doktor Purcell najwyraźniej chciał wyciągać z tego interesu coraz więcej, bo zaczął podpisywać lipne rachunki. Wiedział o tym doskonale. Wystawiano je głównie za wynajmowanie karetki i zdjęcia rentgenowskie. Prawdopodobnie sprawa się wydała. FBI wpadło na jego trop i wtedy zgodził się iść na współpracę.

– Nie rozumiem, co mogli zyskać, uciszając go na dobre? O tym oszustwie wiedziało na pewno parę innych osób. Na przykład ty.

– Nigdy nie miałam żadnych uprawnień i niewiele mogłam zdziałać. A teraz, kiedy doktor nie żyje, mogą zrzucić całą winę na niego.

– Czy opowiedział jeszcze komuś o tej sprawie?

– Nawet jeśli tak było, to nie wspomniał o tym ani słowem.

– Ale dlaczego przyszedł do ciebie? Z tego, co wiem, nawet go dobrze nie znałaś.

– Chciał, żebym mu pomogła. Doszedł do wniosku, że nie mam nic do stracenia.

– Sądzisz, że powiedział Joelowi i Harveyowi, co zamierza?

– Jeśli był mądry, to nie. Wiem, że tego dnia jadł z Joelem lunch, ale nie wspominał, o czym rozmawiali.

– Nie rozumiem. Skoro działa aż tyle agencji nadzorujących działalność firm, dlaczego od razu nie zostali przyłapani na oszustwie?

Tina wzruszyła ramionami.

– Większość przedstawianych przez nich dokumentów była jak najbardziej zgodna z prawem. Choć sumy, na które opiewają rachunki, są fałszywe, cała reszta nie rzuca się w oczy. Stawiają standardowe diagnozy i stosują standardowe leczenie. Są bardzo ostrożni i starają się nie przekraczać pewnych granic. To przypomina trochę grę w piłkę. Wiedzą, jak daleko mogą ją kopnąć, żeby nie wyszła na aut.

– Ale w końcu wyszła. Wiesz może dlaczego?

– Ktoś musiał złożyć zażalenie. W zeszłym tygodniu rozmawiałam z inspektorem. Większość informacji, które mu przekazałam, miał już w swoim archiwum.

Lipne rachunki Klotyldy też musiały być częścią planu.

– Jestem w posiadaniu pewnych informacji, które mogą się okazać przydatne. Na początku przyszłego tygodnia chętnie poszukam dokumentów, które rzucą dodatkowe światło na tę sprawę.

– Świetnie. Poinformuję go o tym przy naszym następnym spotkaniu.

– Nie rozumiem jeszcze jednej rzeczy. Po co ryzykować wystawianie rachunków na zmarłą osobę?

– Pamiętaj, że masz do czynienia z trzema różnymi szczeblami władzy: lokalną, stanową i federalną. Kiedy cię na tym przyłapią, mówisz: „ojej” i zwracasz pieniądze. Czy naprawdę myślisz, że rząd będzie sobie zawracał głowę ściganiem „pomyłek” wartych parę setek dolarów?

– Racja. A o co chodzi z Harveyem Broadusem i tą pielęgniarką… Pepper Gray?

– Rzucił dla niej swoją żonę Celine, ale słyszałam, że niedawno do niej wrócił.

Przyjrzałam się jej uważnie, zastanawiając się, czy odpowie na pytanie, które właśnie przyszło mi do głowy.

– Czy to ty zadzwoniłaś ze skargą do Medicare?

– Nie.

– A kto?

– Nie jestem pewna, ale podejrzewam, że to ona.

– Pepper?

– Tak.

– To Pepper sypnęła całą sprawę?

– Zastanów się chwilę. Kiedy Harvey w końcu ją rzucił, mogła chcieć się zemścić. Zauważyłam, że jej nazwisko lub inicjały pojawiają się najczęściej na rachunkach za kwestionowane zakupy sprzętu lub usługi. Siedziała do tej pory cicho, ale dlaczego miałaby go kryć nadal, teraz, kiedy zdecydował się wrócić do żony?

– Chyba znowu coś ich łączy.

– Naprawdę? To dziwne. Wyobraź sobie, w jakiej sytuacji znajdzie się Pepper, gdy Harvey odkryje, co zrobiła… – Urwała i zamyśliła się. Na jej ustach błąkał się ledwo widoczny uśmiech.

Po drodze do domu wpadłam do biura, żeby zabrać zapas karteczek do notowania. Miałam dwie paczki w szufladzie i chciałam na nie przenieść informacje, które zapisałam na gorąco w notatniku. Jechałam Dave Levine Street aż do Capillo, gdzie skręciłam w lewo. Mijając Passing State Street, zauważyłam, że zalane deszczem centrum Santa Teresa jest zupełnie wyludnione. Było już po szóstej i większość sklepów zamknięto. Wystawy były co prawda oświetlone, ale w środku panował mrok, rozjaśniany jedynie pojedynczymi żarówkami, które miały odstraszyć potencjalnych włamywaczy. Skręciłam w podjazd prowadzący do budynku Lonniego i zaparkowałam samochód.

Wysiadłam i zamknęłam drzwiczki. Nad ścianą budynku widziałam światła w oknach po drugiej stronie muru. Nie mogłam się oprzeć pokusie spojrzenia w okna biura, które wynajęłam zaledwie przed tygodniem. Parking był pusty; nie widać było ani furgonetki Tommy’ego, ani jego niskiego, czerwonego porsche. Górne żaluzje po prawej stronie były podniesione, lecz te na dole zasunięto. Nagle dostrzegłam przesuwający się na tle jasnego okna cień. Może Richard pokazywał biuro kolejnemu klientowi.

Odwróciłam się, wiedząc, że skończyłam z tym już na dobre. Klamka zapadła i nie było sensu dłużej tego roztrząsać. Pojawienie się Mariah Talbot uznałam za szczęśliwe zrządzenie losu. W innym bowiem wypadku wynajęłabym biuro od ludzi, który byli zdolni do popełnienia morderstwa z zimną krwią. Weszłam powoli po schodach na trzecie piętro. W kancelarii nie było nikogo, ale wszędzie paliło się światło. Przeszłam korytarzem i otworzyłam drzwi mojego pokoju.

Podeszłam do biurka, otworzyłam szufladę i wyjęłam dwie paczuszki kartek, wciąż opakowane w folię. Otworzyłam jedną z nich i zaczęłam notować. Przez następną godzinę, pochłonięta pracą, czułam się całkowicie bezpieczna. O 19:15 spięłam zapisane karteczki gumką i wsunęłam je do torby razem z plikiem zapasowych.

Zamknęłam biuro i ruszyłam w stronę schodów. Na pierwszym zakręcie wyjrzałam na zewnątrz przez niewielkie okienko. Z drugiego piętra widziałam wyraźnie tył budynku należącego do braci Hevener. Drzwi stały teraz otworem. W biurze po prawej stronie (które nadal uważałam za swoje), rozsunięto żaluzje. W środku paliło się światło, ale pokój sprawiał wrażenie opuszczonego. Coś było nie tak, ale nie wiedziałam do końca co. Może ktoś wyszedł na chwilę, pozostawiając dla wygody otwarte drzwi. Zaintrygowało mnie to, ale mimo wszystko nie zamierzałam tam węszyć.

Zeszłam na dół i wsiadłam do samochodu. Po drodze do domu wstąpiłam do supermarketu. Kupiłam papier toaletowy, wino, mleko, chleb, jajka, chusteczki higieniczne i cały zapas mrożonych dań. W pobliżu mojego domu nie było miejsca do parkowania, więc musiałam zostawić samochód dość daleko. Byłam wściekła, bo z torbą i masą zakupów miałam do przejścia spory kawałek. Kiedy szłam przez podwórko, nagle z ciemności po prawej stronie wyłoniła się jakaś postać. Odskoczyłam o kilkanaście centymetrów, z trudem tłumiąc okrzyk strachu. Jedna z toreb z zakupami wypadła mi z rąk, drugą przyciskałam mocno do siebie. Przede mną stał Tommy Hevener z rękami wsuniętymi w kieszenie płaszcza przeciwdeszczowego.

– Cześć.

– Cholera jasna! Jak możesz? Co ty tutaj robisz?

– Porozmawiajmy.

– Nie chcę z tobą rozmawiać. Odsuń się. – Schyliłam się, żeby podnieść klucze. Jedna torba była rozdarta, więc szybko zaczęłam wrzucać zakupy do drugiej. Połowa jajek oczywiście się rozbiła, a wciśnięty w pośpiechu do torby chleb spłaszczył się na dobre. Nie miałam pojęcia, jak dojdę do mieszkania, ciągnąc ze sobą część nieuszkodzonych jeszcze zakupów.

– Tylko spokojnie – mruknęłam pod nosem. Znalazłam klucze i podeszłam do drzwi, świadoma, że Tommy stoi mi na drodze. Wyciągnął rękę i oparł dłoń o drzwi, przyciskając mnie do nich swoim potężnym ciałem.

Odwróciłam głowę, próbując uniknąć wszelkiego kontaktu.

– Odsuń się ode mnie – rzuciłam ostro. Pomyślałam o schowanej w torbie broni.

– Nie odejdę, dopóki mi nie powiesz, co jest grane.

– Jeśli się nie odsuniesz, zacznę krzyczeć.

– Nie zaczniesz – mruknął.

72
{"b":"102018","o":1}