Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Chciałaś powiedzieć królik.

– Na jakim świecie ty żyjesz? Już od dawna nie używają królików.

– Och, Marie, tak się za ciebie cieszę. Obie zaczynamy nowe życie. Czy to nie podniecające?

– No pewnie – powiedziała Marie z poważną miną. – Nie ma to jak zaczynać nowe życie z hukiem.

– A jest inne wyjście?

– Ja wybrałam łatwą drogę, kochanie – stwierdziła Marie i delikatnie pocałowała Danę w policzek. – Ale martwię się o ciebie. Nie posuwaj się za daleko, nie rób niczego pochopnie i unikaj głębokiej wody.

– Lecz na głębokiej wodzie jest najfajniej.

– Wierz mi, lepiej uczyć się pływać na płyciźnie.

– To zbyt nudne – odparła Dana i spojrzała w dal zamyślonym wzrokiem. – Skoczę w największy wir.

– A od czego zaczniesz, by dokonać tego wyczynu? Dana spojrzała Marie prosto w oczy.

– Wystarczy jeden krótki telefon.

Prezydent wyszedł zza biurka w Gabinecie Owalnym i serdecznie przywitał Johna Burdicka, lidera większości w senacie.

– John, miło cię widzieć. Jak tam Josie i dzieciaki? Burdick, wysoki szczupły mężczyzna z szopą czarnych włosów, które rzadko oglądały grzebień, dobrodusznie wzruszył ramionami.

– Josie czuje się dobrze, a dzieciaki… wiesz, jakie są. Dla nich ojciec to tylko maszynka do robienia pieniędzy.

Kiedy usiedli, zaczęli rozmawiać o dzielących ich poglądach na temat wydatków budżetowych. Chociaż jako liderzy przeciwnych partii publicznie warczeli na siebie przy każdej okazji, to jednak prywatnie byli ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni.

– Kongres zaczyna cię uważać za szaleńca, panie prezydencie. W ostatnim półroczu odrzuciłeś wszystkie ustawy o wydatkach, jakie Kapitol przesłał do Białego Domu.

– I zamierzam je odrzucać aż do dnia, kiedy po raz ostatni wyjdę tymi drzwiami – powiedział prezydent i zapalił cienkie cygaro. – Spójrzmy prawdzie w oczy, John. Rząd Stanów Zjednoczonych jest bankrutem i był bankrutem od końca II wojny światowej, ale nikt nie chce tego uznać. Robimy swoje, beztrosko zwiększając deficyt budżetowy w przekonaniu, że kolejny nieszczęśnik, który pokona nas w następnych wyborach, jakoś wyrówna to, co lekką ręką wydaliśmy w ciągu ostatnich pięciu lat.

– Więc co twoim zdaniem ma zrobić Kongres? Ogłosić bankructwo?

– Chyba prędzej czy później będzie musiał.

– Trudno sobie wyobrazić konsekwencje tego. Deficyt jest pokrywany z oszczędności i pożyczek połowy agencji ubezpieczeniowych i banków w całym kraju. Upadłyby w ciągu jednego dnia.

– A jest jakieś inne wyjście? Burdick pokręcił głową.

– Dla mnie to nie do przyjęcia.

– Do cholery, John, nie można tego odkładać do szuflady. Czy zdajesz sobie sprawę, że żaden podatnik, który jeszcze nie osiągnął pięćdziesiątego roku życia, nigdy na własne oczy nie zobaczy emerytury? Za dwanaście lat nie będzie można wypłacać świadczeń nawet jednej trzeciej ludzi, którym one się należą. To następna sprawa, o której będę głośno krzyczał. Z żalem przyznaję, że to głos wołającego na puszczy, ale mimo to przez te kilka miesięcy, jakie mi pozostały do końca kadencji, przy każdej nadarzającej się okazji zamierzam bić na alarm.

– Naród amerykański nie lubi słuchać smutnych wiadomości. Stracisz popularność.

– Gwiżdżę na to. Wszystko mi jedno, co pomyślą ludzie. O popularność niech walczą egoiści. Za parę miesięcy będę sobie spokojnie pływał moim keczem gdzieś na południe od Fidżi, a rząd niech diabli wezmą.

– Z przykrością tego słucham, panie prezydencie. Jesteś przyzwoitym człowiekiem. Nawet twoi wrogowie to przyznają. Prezydent nie dał jednak zamknąć sobie ust:

– Nasze wielkie państwo przez jakiś czas dobrze funkcjonowało, John, lecz ty, ja i ci pozostali prawnicy wszystko spieprzyliśmy. Rządzenie to poważna rzecz i prawników nie należałoby dopuszczać do władzy. To księgowi i biznesmeni powinni być w Kongresie i zajmować urząd prezydenta.

– Prawnicy są potrzebni we władzach ustawodawczych. Prezydent z niechęcią wzruszył ramionami.

– No i co z tego? Cokolwiek bym robił, niczego nie zmienię – rzekł, a potem wyprostował się w fotelu i uśmiechnął. – Przepraszam, John. Przecież nie przyszedłeś tu po to, by słuchać mojego gadania. O co chodzi?

– O ustawę w sprawie ochrony zdrowia dzieci z niezamożnych rodzin – odparł Burdick, uważnie patrząc na prezydenta. – Czy ją też zamierzasz odrzucić?

Prezydent odchylił się do tyłu, wpatrując w cygaro.

– Tak – odparł krótko.

– To moja ustawa – spokojnie rzekł Burdick. – Przeprowadziłem ją przez Kongres i Senat.

– Wiem.

– Jak możesz odrzucać ustawę dotyczącą dzieci, których rodziców nie stać na zapewnienie im właściwej opieki lekarskiej?

– Z tego samego powodu, dla którego odrzuciłem dodatki dla rencistów powyżej osiemdziesiątego roku życia, federalne stypendia dla mniejszości narodowych i kilkanaście innych ustaw socjalnych. Ktoś musi za to płacić, a klasa robotnicza, która utrzymuje to państwo, została przyciśnięta do muru pięćsetprocentowym wzrostem podatków w ciągu ostatnich dziesięciu lat.

– Dla dobra społeczeństwa, panie prezydencie.

– Dla zrównania budżetu, panie senatorze. Skąd weźmiesz fundusze na pokrycie swojego programu?

– Można by zacząć od cięć w budżecie Sekcji Meta.

A więc o to chodzi. Niuchacze z Kongresu w końcu wywęszyli Sekcję Meta. Prędzej czy później musiało do tego dojść. Dobrze przynajmniej, że stało się to później.

– Sekcji Meta? – dyplomatycznie spytał prezydent.

– Supertajnej komórki, którą wspierasz od lat. Z pewnością nie muszę ci wyjaśniać, czym ona się zajmuje.

– Nie – spokojnie odparł prezydent. – Nie musisz. Zapadło nieprzyjemne milczenie. Wreszcie odezwał się Burdick:

– Sprawdzenie tego zajęło moim ludziom wiele miesięcy… bardzo sprytnie ukryłeś drogę przechodzenia tych pieniędzy… lecz ostatecznie udało im się wyśledzić źródło funduszy na wydobywanie „Titanica". Ślady prowadziły do supertajnej organizacji, działającej pod nazwą Sekcja Meta, a w końcu do ciebie. Mój Boże, panie prezydencie, pozwoliłeś wydać prawie trzy czwarte miliarda dolarów na wydobycie starego, bezwartościowego wraku, a potem skłamałeś mówiąc, że koszty wyniosły mniej niż połowę tej sumy. A ja tu proszę tylko o pięćdziesiąt milionów na pomoc medyczną dla biednych dzieci. Jeżeli wolno mi to w ten sposób określić, panie prezydencie, to twoje dziwne traktowanie priorytetów zakrawa na poważne przestępstwo.

– No więc, co chcesz zrobić, John? Szantażować mnie, żebym podpisał tę ustawę?

– Szczerze mówiąc, tak.

– Rozumiem.

W tym momencie do gabinetu weszła sekretarka prezydenta.

– Przepraszam, że przeszkadzam, panie prezydencie, ale chciał pan przejrzeć rozkład zajęć na dzisiejsze popołudnie.

Prezydent podniósł rękę w usprawiedliwiającym geście.

– John, przepraszam cię na chwilę. To nie potrwa długo. Przeglądając terminarz, zatrzymał się przy nazwisku, obok którego napisano ołówkiem 16.15. Spojrzał na sekretarkę i uniósł brwi.

– Pani Seagram?

– Tak, panie prezydencie. Zadzwoniła i powiedziała, że udało jej się ustalić historię statku, którego model jest w sypialni. Pomyślałam sobie, że interesuje pana to, co ona odkryła, więc wcisnęłam ją na kilka minut.

Prezydent wyciągnął ręce nad głową i zamknął oczy.

– Proszę zadzwonić do pani Seagram i odwołać to spotkanie o czwartej piętnaście. Niech ją pani zaprosi na kolację o pół do ósmej na pokładzie mojego jachtu.

Sekretarka zanotowała polecenie i wyszła z gabinetu.

Prezydent odwrócił się do Burdicka.

– A więc, John, gdybym w dalszym ciągu odmawiał podpisania twojej ustawy, to wtedy co? Burdick rozłożył ręce.

– Wówczas nie miałbym innego wyboru, jak tylko roztrąbić, że potajemnie wykorzystałeś państwowe fundusze. W takim wypadku dojdzie do skandalu, przy którym ta dawna afera Watergate byłaby niczym.

– Zrobiłbyś to?

– Zrobiłbym.

Prezydent sprawiał wrażenie całkowicie spokojnego.

79
{"b":"101694","o":1}