Bosman Bascom gwizdnął przeciągle.
– A więc chce pan powiedzieć, że to coś w dalszym ciągu jest gdzieś pod pokładem?
– Przywalone paroma tonami złomu, ale wciąż tam jest.
– Nikt tego już nigdy więcej nie zobaczy, Pitt. Ani wy… ani my. Do jutra „Titanic" zostanie całkowicie zniszczony – odezwał się Prewłow, lecz w jego głosie nie było złości, raczej pewność siebie i satysfakcja. – Czy ty naprawdę myślisz, że nie wzięliśmy pod uwagę wszystkich możliwości? Że nie uwzględniliśmy porażki? Skoro my nie możemy mieć bizanium, to i wy nie będziecie go mieli.
Pitt spojrzał na niego ubawionym wzrokiem.
– Nie licz na to, Prewłow, że kawalerzyści albo w waszym przypadku kozacy przygalopują wam na ratunek. Zrobiliście piekielnie dużo, ale graliście tym, co my, Amerykanie, nazywamy talią ułożonych kart. Przygotowaliście się na wszystko, na wszystko poza tym, że zostaniecie wyprowadzeni w pole. Nie wiem, jak to zorganizowano, ale wiem, że wyjątkowo sprytnie, no i połknęliście haczyk. Przykro mi, kapitanie Prewłow, lecz łup należy do zwycięzcy.
– Bizanium należy do radzieckiego ludu – poważnym tonem oświadczył Prewłow. – Wasz rząd ukradł je z naszej ziemi. To nie my jesteśmy rabusiami, Pitt, ale wy.
– Dyskusyjna sprawa. Gdyby chodziło o dzieło sztuki dużej wartości historycznej, powiedzmy jakiś skarb narodowy, to Departament Stanu odesłałby wam wszystko pierwszym statkiem do Murmańska. Co innego jednak, gdy jest to podstawowy element broni strategicznej. Gdybyśmy zamienili się rolami, wy byście nam go nie oddali, tak samo jak my.
– A więc musi być zniszczone.
– Mylisz się. Broń, która nie zabija, lecz po prostu chroni życie, nigdy nie powinna być zniszczona.
– Ta wasza świętoszkowata filozofia potwierdza to, co nasi przywódcy wiedzą już od dawna. Po prostu nie możecie z nami wygrać. Pewnego dnia, w niezbyt dalekiej przyszłości, z waszą demokracją stanie się to samo, co z greckim senatem. Będziecie tylko obiektem studiów dla badaczy komunizmu, niczym więcej.
– Nie gorączkuj się tak, towarzyszu. Musicie wykazać się znacznie większą subtelnością, nim zaczniecie kierować światem.
– Poczytaj sobie historię – odparł Prewłow, uśmiechając się złowieszczo. – Ludy, które przemądrzałe narody przez całe wieki uważały za barbarzyńców, zawsze w końcu zwyciężały.
Pitt odpowiedział kurtuazyjnym uśmiechem, kiedy Prewłowa, Merkera i Drummera wyprowadzano pod eskortą morsów głównymi schodami na górę, do jednej z kabin pierwszej klasy, gdzie zostaną zamknięci pod strażą.
Uśmiech Pitta nie był jednak szczery. Prewłow miał rację.
Barbarzyńcy zawsze w końcu zwyciężali.
Część V. Southby
Czerwiec 1988 roku
68.
„Amanda" zamierała powoli, ale nieodwołalnie. Huragan, który na długo pozostanie w ludzkiej pamięci jako wielki cyklon z 1988 roku, zdążył już przebyć z niszczycielską siłą trzy tysiące mil nad oceanem w ciągu trzech i pół dnia, lecz miał jeszcze zadać swój ostatni apokaliptyczny cios. Niczym supernowa, która wybucha przed zapadnięciem się w ciemność, nagle skręcił na wschód i uderzył w półwysep Avalon na Nowej Fundlandii, smagając wybrzeże od przylądka Race po Pouch Cove.
W ciągu paru minut kolejne miasta zaczęły tonąć w wodzie wskutek ulewnych deszczów, przyniesionych sztormem z masą chmur. Woda, która gwałtownie spływała z doliny, zmyła do morza kilka niewielkich wiosek. Z wyrzuconych na brzeg kutrów rybackich zostały tylko rozbite kadłuby, w których z trudem można się było dopatrzyć pierwotnych kształtów. W St. John's wiatr pozrywał dachy ze śródmiejskich budynków, a ulice zamieniły się w rwące rzeki. Przez wiele dni nie funkcjonowały wodociągi i sieć elektryczna; do czasu przypłynięcia statków ratowniczych należało też racjonować żywność.
Nigdy jeszcze żaden z zarejestrowanych huraganów nie miał takiej siły i furii, nie dotarł tak daleko i z tak straszliwą prędkością. Żaden też nie spowodował tak ogromnych strat. Szacunkowo sięgały one aż dwustu pięćdziesięciu milionów dolarów, z czego sto pięćdziesiąt milionów przypadło na całkowicie zniszczoną flotę rybacką Nowej Fundlandii. Zatonęło dziewięć statków, w tym sześć z całymi załogami. Sztorm pociągnął za sobą śmierć od trzystu do trzystu dwudziestu osób.
W piątek, wczesnym rankiem, doktor Ryan Prescott siedział samotnie w głównej sali Centrum Obserwacji Huraganów NUMA. Huragan „Amanda" wreszcie dotarł do kresu swej wędrówki, znaczonej śmiercią i zniszczeniem, i teraz dogorywał w Zatoce Świętego Wawrzyńca. Batalia się skończyła i meteorolodzy nie mieli w Centrum nic więcej do roboty. Po siedemdziesięciu dwóch bezsennych godzinach wszyscy wrócili do domu, by się wyspać.
Zaczerwienionymi ze zmęczenia oczami Prescot patrzył na blaty biurek pełne map, zestawień danych, wydruków komputerowych i filiżanek z nie dopitą kawą, na podłogę pokrytą dywanem kartek papieru z notatkami i dziwnymi symbolami, znanymi jedynie meteorologom. Spojrzał na ogromną ścienną mapę, bezgłośnie przeklinając kończący się sztorm. Wszystkich zaskoczył ten całkowicie nieoczekiwany zwrot na wschód. Był zupełnie pozbawiony logiki i nie miał precedensu w historii huraganów. Żaden z dotychczas zarejestrowanych sztormów nie zachowywał się tak niekonsekwentnie.
Gdyby tylko w jakiś sposób zasygnalizował zmianę kierunku, gdyby choć cokolwiek dało się przewidzieć w jego szalonym zachowaniu, wówczas można by było lepiej przygotować ludność Nowej Fundlandii na jego atak. Można byłoby uratować przynajmniej połowę tych, co zginęli – sto pięćdziesiąt osób. Sto pięćdziesiąt kobiet, mężczyzn i dzieci teraz by żyło, gdyby wszelkie naukowe podstawy prognozowania pogody nie okazały się tak bezużyteczne wskutek kaprysu Matki Natury.
Prescot wstał i po raz ostatni spojrzał na ścienną mapę, zanim przyjdą woźne i usuną ślady istnienia „Amandy", wycierając jej pogmatwany szlak, by zrobić miejsce dla jej jeszcze nie narodzonych następców. Jeden niewielki znaczek zwrócił jego uwagę. Był to mały krzyżyk z napisem „Titanic".
Według ostatniego meldunku z centrali NUMA w Waszyngtonie dwa holowniki Marynarki Wojennej rozpaczliwie próbowały wyprowadzić wrak ze sztormu. Od dwudziestu czterech godzin nie było jednak żadnych wiadomości.
Prescot podniósł filiżankę z zimną kawą, by spełnić toast.
– Za „Titanica" – powiedział na głos w pustej sali. – Za to, co ci zrobiła „Amanda", pluń jej w ślepia.
Skrzywił się przełykając nieświeżą kawę, a potem odwrócił się i wyszedł z sali na wilgotne powietrze wczesnego poranka.
69.
O brzasku „Titanic" w dalszym ciągu utrzymywał się na powierzchni. Wciąż trwał, choć właściwie nie wiadomo jakim cudem. Bezwładnie się przewalał, wystawiony burtą do wiatru i fali w pułapce spienionych bałwanów, jakie zostawiał za sobą odchodzący huragan.
Niczym oszołomiony bokser, wiszący na linach i zbierający straszliwe lanie, statek jak pijany unosił się na dziesięciometrowych falach, które zalewały jego pokład łodziowy słonymi bryzgami, i z trudem walczył o odzyskanie chwiejnej równowagi tylko po to, by zaraz przyjąć następne uderzenie.
Kapitanowi Parotkinowi, który patrzył przez lornetkę, „Titanic" wydawał się statkiem skazanym na zagładę, jego zdaniem bowiem obciążenie, jakiemu były poddawane zardzewiałe płyty starego kadłuba, znacznie przekraczało ich wytrzymałość. Widział powyrywane nity i pęknięte spoiny, domyślał się więc, że wrak bierze wodę przynajmniej w stu miejscach. Nie widział jednak wyczerpanych ratowników, morsów ani członków załóg holowników, którzy ramię w ramię pracowali w czarnym piekle poniżej linii wodnej, rozpaczliwie walcząc o utrzymanie statku na powierzchni oceanu.
Z punktu widzenia Parotkina, któremu sterownia „Michaiła Kurkowa" zapewniała osłonę przed żywiołem, po prostu zakrawało na cud, że „Titanic" nie zniknął w ciągu nocy. Wciąż czepiał się życia, choć miał dobre sześć metrów przegłębienia na dziobie i blisko trzydziestostopniowy przechył na prawą burtę.