– Ale wtedy może już być za późno – rzekła Marie. – Z tego, co mówisz, wynika, że Gene jest idealnym kandydatem na pacjenta szpitala dla nerwowo chorych albo na zawałowca. Gdybyś miała odrobinę charakteru, to mimo wszystko zostałabyś przy nim do końca.
Dana pokręciła głową.
– Nie potrafię znieść, że on mnie odrzuca. Dopóki spokojnie się nie zejdziemy, dopóty inaczej będę sobie układała życie.
– Czy to wiąże się z innym mężczyzną?
– Tylko platonicznie – odparła Dana z wymuszonym uśmiechem. – Ani myślę odgrywać wyzwoloną kobietę i wskakiwać na każdego penisa, który mi się napatoczy.
– Możesz sobie wybrzydzać i opowiadać różne rzeczy, kochanie, ale w praktyce rzecz ma się zupełnie inaczej. Zapominasz, że jesteśmy w Waszyngtonie. Przypada nas tu osiem na jednego chłopa. Tylko wielkie szczęściary mogą sobie pozwolić na przebieranie.
– Jeśli coś się trafi, to się trafi. Nie mam zamiaru uganiać się za chłopami. A poza tym wyszłam z wprawy. Już zapomniałam, jak się flirtuje.
– Z uwodzeniem mężczyzn jest jak z jazdą na rowerze – odpowiedziała Marie ze śmiechem. – Gdy raz się nauczysz, to już nigdy nie zapomnisz.
Ustawiła samochód na wielkim otwartym parkingu NUMA. Po schodach weszły do hallu, gdzie włączyły się w strumień pracowników śpieszących korytarzami i windami do swoich pokojów.
– A może zjemy razem lunch? – spytała Marie.
– Świetnie.
– Przyprowadzę paru kolegów, żebyś mogła sobie na nich potrenować.
Nim Dana zdążyła zaprotestować, Marie wtopiła się w tłum. W czasie jazdy windą Dana z wyraźną przyjemnością poczuła, że serce jej bije mocniej.
35.
Sandecker zatrzymał samochód na parkingu Akademii Oceanografii w Alexandrii, wygramolił się zza kierownicy i podszedł do mężczyzny stojącego przy elektrycznym wózku golfowym.
– Pan admirał Sandecker?
– Tak.
– Doktor Murray Silverstein – przedstawił się niski łysiejący grubas, wyciągając rękę. – Cieszę się, że mógł pan przyjechać, panie admirale. Sądzę, że mamy coś, co może się przydać.
Sandecker wsiadł do wózka.
– Jesteśmy wdzięczni za każdą przydatną informację. Silverstein przesunął dźwignię i ruszyli asfaltową alejką.
– Wczoraj wieczorem przeprowadziliśmy serię szeroko zakrojonych prób. Nie mogę obiecywać matematycznej dokładności, ale uzyskane wyniki są co najmniej interesujące.
– Mieliście jakieś problemy?
– Trochę. Główną przeszkodą, która nie pozwoliła nam otrzymać dokładnych wyników, lecz tylko przybliżone, jest brak pewnych danych. Na przykład, nigdy nie udało się ustalić, pod jakim kątem „Titanic" wszedł dziobem pod wodę, kiedy tonął. Tylko ten jeden nieznany czynnik zwiększa obszar poszukiwań o dziesięć kilometrów kwadratowych.
– Nie rozumiem. Czyżby stalowy czterdziestotysięcznik nie tonął pionowo?
– Niekoniecznie. Tonąc „Titanic" wszedł pod wodę pod ostrym kątem około siedemdziesięciu ośmiu stopni i wpadł w korkociąg, a ciężar wody, która wypełniła jego komorę dziobową, nadał mu prędkość od czterech do pięciu węzłów. Trzeba też uwzględnić siłę bezwładności wynikającą z ogromnej masy statku oraz fakt, że musiał pokonać głębokość czterech kilometrów, zanim uderzył w dno. Obawiam się, że wylądował poziomo na dnie w sporej odległości od punktu wyjściowego na powierzchni.
Sandecker wytrzeszczył oczy na oceanografa.
– A skąd tak dokładnie wiecie, pod jakim kątem tonął „Titanic"? Na informacjach podawanych przez rozbitków na ogół trudno polegać.
Silverstein wskazał ręką wysoki betonowy budynek po prawej stronie.
– Tam pan znajdzie odpowiedź, admirale – rzekł zatrzymując wózek przed frontowym wejściem. – Chodźmy, zademonstruję panu, jak w praktyce wygląda to, o czym mówię.
Sandecker ruszył za nim krótkim korytarzem do sali, która na jednej ścianie miała duże okno z akrylu. Silverstein dał znak admirałowi, żeby się zbliżył. Zza okna pomachał im nurek z aparatem do oddychania na plecach. Sandecker odpowiedział mu tym samym.
– Ten basen ma średnicę dziesięciu metrów, a jego stalowe ściany wznoszą się na wysokość sześćdziesięciu metrów – objaśniał Silverstein rzeczowym tonem. – Wyposażony jest w komorę ciśnieniową do wchodzenia i wychodzenia, która znajduje się przy dnie, oraz pięć śluz powietrznych usytuowanych na różnych poziomach, co umożliwia nam obserwowanie eksperymentów na rozmaitych głębokościach.
– Rozumiem – powoli rzekł Sandecker. – Symulowaliście opadanie „Titanica" na dno oceanu.
– Tak. Zaraz to panu pokażemy. – Silverstein podniósł słuchawkę aparatu telefonicznego, który stał na półce pod oknem w ścianie basenu. – Owen, zademonstruj nam opadanie w ciągu trzydziestu sekund.
– Macie specjalny model „Titanica"?
– Oczywiście nie nadaje się do wystawienia w muzeum morskim – odparł Silverstein – ale w zmniejszonej skali prawie idealnie odpowiada oryginałowi kształtem, wagą i wypornością. Znakomita robota garncarza.
– Garncarza?
– To ceramika – odpowiedział Silverstein, wykonując nieokreślony gest. – Możemy ulepić i wypalić dwadzieścia glinianych modeli w czasie potrzebnym do wykonania jednego z metalu. – Ujął Sandeckera za ramię i podprowadził go do okna. – Już jest.
Sandecker spojrzał w górę i zobaczył jakiś smukły kształt o długości ponad jednego metra, z wolna opadający w wodzie i poprzedzony jakby deszczem okrągłych kamyków. Admirał zauważył, że nie próbowano zadbać o dokładność szczegółów. Model wyglądał jak gładki kawał nie polewanej gliny: był zaokrąglony z jednego końca, zwężał się z drugiego, a na górze miał trzy rurki, odpowiadające kominom
„Titanica". Gdy model dotarł do dna basenu, przez szybę usłyszeli odgłos uderzenia.
– Czy na wyniki waszych obliczeń nie mają wpływu niedokładności w wykonaniu modelu? – spytał Sandecker.
– Owszem, błąd w wykonaniu mógłby je zmienić – odparł Silverstein, spoglądając na Sandeckera. – Jednak zapewniam pana, admirale, że niczego nie przeoczyliśmy.
Sandecker ręką wskazał na model.
– Prawdziwy „Titanic" miał cztery kominy, a wasz ma tylko trzy.
– Tuż przed zatonięciem – rzekł Silverstein – rufa „Titanica" się uniosła i statek przyjął pozycję pionową. Wskutek nadmiernego napięcia nie wytrzymały odciągi komina numer jeden. Pękły i komin zwalił się przez prawą burtę.
Sandecker pokiwał głową.
– Moje gratulacje, doktorze. Powinienem był się zastanowić, nim zakwestionowałem dokładność waszych eksperymentów.
– To naprawdę drobiazg. A poza tym miałem okazję pochwalić się swoją fachowością. – Odwrócił się w stronę okna i podniósł ręce z wyciągniętymi do góry kciukami. Nurek przywiązał model do linki biegnącej ku powierzchni basenu. – Powtórzę próbę i wyjaśnię panu, jak doszliśmy do naszych wniosków.
– Wyjaśnienia może pan zacząć od tych kamyków.
– Odgrywają one rolę kotłów – powiedział Silverstein.
– Kotłów?
– To również doskonała symulacja. Widzi pan, kiedy rufa „Titanica" sterczała w niebo, jego kotły wyrwały się ze swych łóż, przebiły grodzie i poleciały na dziób. Wszyscy mówili, że były ciężkie, a na statku znajdowało się ich dwadzieścia dziewięć. Niektóre z nich miały pięć metrów średnicy i prawie siedem metrów długości.
– Ale pańskie kamyki wypadły z modelu.
– Tak. Nasze obliczenia wskazują, że przynajmniej dziewiętnaście kotłów przebiło dziób i opadło na dno, odłączywszy się od kadłuba.
– Skąd ta pewność?
– Ponieważ tak ogromny balast, przesunięty ze śródokręcia do dziobowych przedziałów statku, pociągnąłby „Titanica" pionowo w dół, pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Tymczasem z relacji rozbitków, którzy przeżyli katastrofę i obserwowali wszystko z łodzi ratunkowych, a pod tym względem są raczej zgodne, wynika, że wkrótce po tym, jak ucichł ogłuszający łoskot kotłów, które opadały w szalonym pędzie, rufa nieco się uniosła, nim statek ostatecznie zatonął. Fakt ten wskazuje, przynajmniej moim zdaniem, że „Titanic" stracił kotły, a pozbawiony ich ciężaru, uniósł się nieco i zatonął, jak już wspomniałem, pod kątem siedemdziesięciu ośmiu stopni.