– Czy można było się zorientować, od czego powstała ta rana?
– To się rzucało w oczy jak nos na twarzy Pinokia – odparł Woodson. – Róg obudowy alternatora oblepiony był strzępkami naskórka, włosami i krwią.
– Nie znam wnętrza „Safony II". Gdzie jest zamontowany alternator?
– Na prawej burcie, około trzech metrów od rufy. Obudowa wystaje z podłogi na jakieś piętnaście centymetrów, żeby ułatwić dostęp i konserwację.
– A więc to mógł być wypadek. Może Munk się potknął, przewrócił i uderzył głową w krawędź alternatora.
– Może, tylko że jego nogi leżały w złą stronę.
– A co jego nogi mają z tym wspólnego?
– Leżały w stronę rufy.
– No to co?
– Nie kapujesz? – powiedział zniecierpliwiony Woodson. – Munk musiał iść w stronę dziobu, kiedy upadł.
Dla Pitta wszystko stało się jasne i wreszcie dostrzegł, co tu nie pasowało.
– Obudowa alternatora jest na prawej burcie, a więc Munk powinien mieć strzaskaną prawą skroń, a nie lewą.
– Właśnie.
– A co wysiadło w kamerze?
– Nic nie wysiadło. Ktoś powiesił ręcznik na obiektywie.
– Gdzie w tym czasie znajdowali się poszczególni członkowie załogi?
– Ja pracowałem przy dyszy, a batyskafem sterował Sam Merker. Munk zostawił tablicę przyrządów i poszedł do toalety, która jest na rufie. Myśmy stanowili drugą wachtę. Na pierwszej był Jack Donovan…
– Taki młody blondyn, inżynier-konstruktor z Wydziału Budowy Okrętów?
– Zgadza
się. Następnie porucznik Leon Lucas, specjalista od ratownictwa morskiego oddelegowany z marynarki wojennej, i Ben Drummer. Wszyscy trzej spali w swoich kojach.
– Z tego niekoniecznie musi wynikać, że którykolwiek z nich zabił Munka – stwierdził Pitt. – W jaki sposób to uzasadnić? Przecież nikogo nie zabija się ot tak po prostu, bez przyzwoitego motywu.
Woodson wzruszył ramionami.
– Będziesz musiał sprowadzić Sherlocka Holmesa. Ja wiem tylko to, co widziałem.
Pitt nie dawał za wygraną.
– Munk mógł się obrócić, kiedy padał.
– Nie, chyba żeby miał szyję z gumy, która obraca się o sto osiemdziesiąt stopni.
– Spróbujmy inaczej. Co trzeba zrobić, żeby mężczyzna o wadze stu kilogramów zabił się wskutek uderzenia głową w metalowy narożnik, który znajduje się zaledwie piętnaście centymetrów nad podłogą? Młotem kowalskim podciąć mu nogi?
Woodson bezradnie rozłożył ręce.
– Dobra, może mi odbiło i zacząłem widzieć maniakalnych morderców tam, gdzie w ogóle ich nie ma. Tylko Bóg jeden wie, jak obecność tego wraka wpływa po pewnym czasie na człowieka. Mógłbym przysiąc, że chwilami sam widziałem ludzi spacerujących po pokładach, opierających się o relingi i patrzących w naszą stronę.
Ziewnął i widać było, że z trudem utrzymuje otwarte oczy.
Pitt podszedł do drzwi i odwrócił się.
– Lepiej się trochę prześpij. Później o tym porozmawiamy.
Woodsonowi nie trzeba było tego powtarzać. Już spokojnie spał, kiedy Pitt znajdował się w połowie drogi do izby chorych.
Doktor Cornelius Bailey był słoniowatym mężczyzną o szerokich barach i wysuniętej do przodu głowie z kwadratową szczęką. Miał długie jasnorude włosy, sięgające kołnierzyka, i elegancko przystrzyżoną brodę w stylu van Dycka. Cieszył się popularnością wśród członków załóg prowadzących prace wydobywcze i potrafił sam wypić więcej niż pięciu z nich razem wziętych, jeśli tylko był w nastroju, by to udowodnić. Swoimi wielkimi dłońmi, przypominającymi bochenki chleba, odwrócił leżące na stole ciało Munka jak drewnianą lalkę, którą w rzeczywistości prawie było, biorąc pod uwagę zaawansowane stężenie pośmiertne.
– Biedny Henry – powiedział. – Chwała Bogu, że nie miał rodziny. Okaz zdrowia. Wszystko, co mogłem dla niego zrobić, kiedy ostatni raz go badałem, to usunąć mu woskowinę z uszu.
– Co możesz mi powiedzieć o przyczynie śmierci? – spytał Pitt.
– To jasne – odparł Bailey. – Po pierwsze, rozległe uszkodzenie płata skroniowego…
– Co miałeś na myśli, mówiąc po pierwsze?
– Właśnie to, mój drogi panie Pitt. Tego człowieka zabito mniej więcej dwa razy. Spójrz na to. – Odsunął koszulę Munka, odsłaniając mu kark. U podstawy czaszki widać było siniak. – Rdzeń kręgowy zmiażdżony tuż przy rdzeniu przedłużonym. Prawdopodobnie jakimś tępym narzędziem.
– A więc Woodson miał rację, że Munk został zamordowany.
– Zamordowany, powiadasz? O tak, oczywiście, nie ma żadnych wątpliwości – spokojnie stwierdził Bailey, jak gdyby morderstwo było codziennym zjawiskiem na pokładzie statku.
– Wygląda na to, że zabójca uderzył Munka z tyłu, a potem rąbnął jego głową w obudowę alternatora, żeby upozorować wypadek.
– Bardzo możliwe.
Pitt położył rękę na ramieniu Baileya.
– Będę wdzięczny, jeżeli na jakiś czas zatrzymasz to odkrycie dla siebie, doktorze.
– Nie pisnę ani słowa, nabieram wody w usta, i tak dalej. Już się o to nie martw. Mój raport i świadectwo zgonu będą tu na ciebie czekały, gdybyś ich potrzebował.
Pitt uśmiechnął się do lekarza i wyszedł z izby chorych. Ruszył na rufę, gdzie stała „Safona II", z której słona woda ściekała na pochylnię, po drabince wspiął się do włazu i zniknął we wnętrzu. Jakiś technik sprawdzał kamerę telewizyjną.
– No i jak to wygląda? – spytał Pitt.
– Nic jej się nie stało – odparł technik. – Kiedy tylko specjaliści od konstrukcji sprawdzą kadłub, będzie mógł pan wysłać batyskaf z powrotem.
– Im wcześniej, tym lepiej,
Pitt minął technika i poszedł na rufę. Krew Munka była już wytarta z podłogi i rogu obudowy alternatora.
W głowie Pitta kłębiły się myśli. Tylko jedna z nich przybrała konkretny kształt, choć właściwie nie była to myśl, a raczej pewność, że coś wskaże mordercę. Sądził, że poszukiwania zajmą mu godzinę albo więcej, lecz los się do niego uśmiechnął. W ciągu dziesięciu minut znalazł to, czego potrzebował.
42.
– Czy ja dobrze pana rozumiem? – spytał Sandecker, rzucając wściekłe spojrzenia zza biurka. – Na jednym z członków mojej załogi popełniono brutalne morderstwo, a pan mi każe spokojnie siedzieć i nie reagować, gdy tymczasem morderca pozostaje na wolności?
Warren Nicholson nerwowo wiercił się w fotelu, unikając wzroku admirała.
– Zdaję sobie sprawę, że trudno panu to zaakceptować.
– Łagodnie powiedziane – prychnął Sandecker. – A może przyjdzie mu do głowy, żeby znowu kogoś zabić?
– To wkalkulowane ryzyko, które wzięliśmy pod uwagę.
– Wzięliśmy pod uwagę? – powtórzył Sandecker jak echo. – Łatwo wam to powiedzieć, kiedy siedzicie sobie w centrali CIA. Nie jest pan zamknięty w batyskafie jak w pułapce tam na dnie, tysiące metrów pod powierzchnią oceanu, i nie zastanawia się, czy stojący obok człowiek nie rozwali panu łba.
– Jestem pewien, że do tego nie dojdzie – powiedział Nicholson beznamiętnie.
– Skąd ta pewność?
– Zawodowi agenci rosyjscy nie mordują, o ile nie jest to absolutnie konieczne.
– Agenci rosyjscy… – Zaskoczony Sandecker wytrzeszczył na Nicholsona oczy pełne niedowierzania. – Na Boga, co pan wygaduje?
– To, co pan słyszy. Henry'ego Munka zabił agent pracujący dla wywiadu sowieckiej marynarki.
– Nie ma pewności. Brak dowodów…
– Na sto procent nie. Mógłby to być kto inny, ktoś, kto żywił do Munka jakąś urazę, ale wszystko wskazuje na agenta opłacanego przez Rosjan.
– Lecz dlaczego Munk? – zapytał Sandecker. – Był specjalistą od instrumentów. Jakież zagrożenie mógł stanowić dla szpiega?
– Podejrzewam, że zobaczył coś, czego nie powinien widzieć, i wobec tego należało mu zamknąć usta – odparł Nicholson. – Ale, że tak powiem, to tylko połowa. Widzi pan, admirale, tak się złożyło, że nie jeden, lecz dwóch rosyjskich agentów infiltruje waszą operację.
– Nie przyjmuję tego do wiadomości.
– Panie admirale, przecież my zajmujemy się szpiegostwem i ustalaniem takich rzeczy.