46.
Komandor Rudi Gunn stał na mostku „Koziorożca" i obserwował maleńką niebieską plamkę, która ukazała się w oddali od zachodu na kryształowo czystym niebie. Zdawała się wisieć tam przez kilka minut ani nie zmieniając kształtu, ani się nie powiększając; po prostu ciemnoniebieska kropka nad horyzontem. Potem nagle, niemal w jednej chwili, rozrosła się i zmieniła w helikopter.
Gunn ruszył w stronę lądowiska, znajdującego się na dachu rufowej części nadbudówki, stanął tam i czekał. Tymczasem śmigłowiec zbliżył się i zawisł nad statkiem. Po trzydziestu sekundach dotknął płozami lądowiska; wycie turbin ucichło i łopatki wirnika powoli przestały się obracać.
Komandor podszedł bliżej, gdy z prawej strony otworzyły się drzwi i wyszedł z nich Pitt.
– Jak ci się udała podróż? – spytał Gunn.
– Interesująca – odparł Pitt.
Zauważył napięcie na twarzy Gunna – miał ściągnięte kąciki oczu i ponurą minę.
– Rudi, wyglądasz jak dziecko, któremu ktoś ukradł prezent gwiazdkowy. Co się stało?
– Batyskaf „Uranusa", „Sonda Głębinowa", znalazł się w potrzasku przy wraku.
Pitt przez chwilę milczał. Potem nagle spytał:
– A admirał Sandecker?
– Przeniósł swój sztab na „Bombergera". Ponieważ to była baza „Sondy Głębinowej", uznał, że dopóki ty nie wrócisz, lepiej stamtąd prowadzić akcję ratunkową.
– Powiedziałeś „była", jakbyśmy już ten batyskaf stracili.
– Sprawa dobrze nie wygląda. Chodź na górę, to ci wszystko szczegółowo wyjaśnię.
W centrali operacyjnej „Koziorożca" panowała atmosfera napięcia i przygnębienia. Giordino, który zazwyczaj był bardzo towarzyski, ledwie skinął Pittowi głową, nawet bez jednego słowa powitania. Ben Drummer przez mikrofon pocieszał załogę „Sondy Głębinowej", zmuszając się do optymizmu, lecz z jego oczu wyzierał strach. Rick Spencer, specjalista od sprzętu ratowniczego, w milczeniu wpatrywał się w monitory telewizyjne. Pozostali ludzie spokojnie zajmowali się swoimi sprawami, ale mieli zamyślone twarze.
Gunn zaczął przedstawiać sytuację:
– Dwie godziny przed wynurzeniem dla wymiany załóg „Sonda Głębinowa" z Kielem, Chavezem i Merkerem…
– Merker brał z tobą udział w wyprawie z prądem Lorelei? – przerwał mu Pitt.
– Munk też – powiedział Gunn, z poważną miną kiwając głową. – Wygląda na to, jakby na naszej załodze ciążyło jakieś przekleństwo.
– Co było dalej?
– Akurat instalowali zawór bezpieczeństwa z prawej strony pokładu dziobowego „Titanica", gdy rufą otarli się o dźwig ładunkowy. Pękły skorodowane wzmocnienia i spadające ramię dźwigu uszkodziło zbiorniki wypornościowe batyskafu. Przez wybitą dziurę wlało się ponad dwie tony wody, przygważdżając go do wraku.
– Kiedy to się stało?
– Jakieś trzy i pół godziny temu.
– Więc po co to całe zmartwienie? Zachowujecie się, jak gdyby nie było wyjścia. „Sonda Głębinowa" ma dostateczny zapas tlenu, by ponad tydzień utrzymać przy życiu trzyosobową załogę. Obie „Safony" mają mnóstwo czasu na uszczelnienie zbiorników i wypompowanie wody.
– To nie takie proste – odezwał się Gunn. – Mamy wszystkiego sześć godzin.
– Jak ty to sobie wyliczyłeś?
– Jeszcze nie powiedziałem ci najgorszego – odparł Gunn, patrząc smutnym wzrokiem na Pitta. – Od uderzenia spadającego dźwigu w kadłubie batyskafu pękł spaw. Pęknięcie jest maleńkie jak dziurka od szpilki, ale ogromne ciśnienie na tej głębokości wtłacza wodę do kabiny w tempie czterech litrów na minutę. To cud, że cały spaw nie puścił, bo inaczej kadłub by się rozwalił i z załogi zostałaby marmolada. – Skinął głową w stronę zegara na komputerze. – Mają wszystkiego sześć godzin, zanim woda wypełni kabinę i utoną… a my, cholera, nic nie możemy na to poradzić.
– A dlaczego by nie uszczelnić przecieku od zewnątrz hydrostalem?
– Łatwo powiedzieć. Nie możemy się tam dostać. Miejsce przecieku jest w części kadłuba przyciśniętej do wraku. Admirał wysłał tam pozostałe trzy batyskafy w nadziei, że wspólnymi siłami uda im się odciągnąć „Sondę Głębinową" na tyle, by dotrzeć do uszkodzenia i je naprawić. Nic z tego nie wyszło.
Pitt usiadł w fotelu, wziął ołówek i zaczął
coś pisać w notatniku.
– „Ślimak Morski" jest wyposażony w urządzenie do cięcia metalu. Może by się dobrał do ramienia dźwigu.
– Nic z tego – rzekł zmartwiony Gunn, kręcąc głową. – Podczas próby odciągania batyskafu „Ślimak Morski" złamał sobie manipulator. Jest teraz na pokładzie „Modoca", ale chłopcy z marynarki mówią, że nie da się go zreperować na czas. – Gunn uderzył pięścią w stół nawigacyjny. – Naszą ostatnią nadzieją była winda na „Bombergerze". Gdyby udało się przymocować linę do dźwigu, to moglibyśmy go odciągnąć i uwolnić batyskaf.
– Nie ma ratunku – rzekł Pitt. – „Ślimak Morski" jest jedynym batyskafem wyposażonym w manipulator do ciężkich prac, a bez niego nie da się przywiązać liny.
Gunn przetarł oczy gestem znużenia.
– Tysiące roboczogodzin pochłonęło projektowanie i budowa wszelkich układów bezpieczeństwa, jakie tylko dało się wymyślić, i przygotowanie zwięzłych opisów postępowania we wszystkich możliwych do przewidzenia okolicznościach, a tu pojawia się coś nieprzewidzianego i dostajemy cios poniżej pasa, bo stało się to, co było nieprawdopodobne, bo komputery nie uwzględniły wypadku jednego na milion.
– Komputery uwzględniają jedynie to, co się zaprogramuje – powiedział Pitt.
Podszedł do nadajnika i wziął mikrofon od Drummera.
– „Sonda Głębinowa", tu mówi Pitt, odbiór.
– Miło znów słyszeć twój wesoły głos – popłynęły z głośnika słowa Merkera, który mówił tak spokojnie, jakby rozmawiał przez telefon, leżąc w łóżku w swoim własnym domu. – Może wpadniesz tu na dół, bo brak nam czwartego do brydża?
– Nie gram w brydża – odparł Pitt rzeczowym tonem. – Ile czasu pozostało, zanim woda dotrze do waszych akumulatorów?
– Sądząc po tempie, w jakim jej przybywa, jeszcze jakieś piętnaście do dwudziestu minut.
Pitt odwrócił się do Gunna i powiedział:
– Kiedy wysiądą im akumulatory, stracą z nami łączność. Gunn pokiwał głową.
– Dotrzymuje im towarzystwa „Safona II". To chyba wszystko, co możemy zrobić.
Pitt ponownie włączył mikrofon.
– Merker, a co z waszym systemem podtrzymywania życia?
– Z jakim systemem podtrzymywania życia? Spieprzył się pół godziny temu. Żyjemy tylko dzięki naszym własnym smrodliwym oddechom.
– Wyślę wam skrzynkę płynu do płukania ust.
– Lepiej się z tym pośpiesz, bo Chavez to wyjątkowo złośliwy przypadek cuchnącego oddechu. – W tonie głosu Merkera pojawił się teraz cień zwątpienia. – Jeżeli dojdzie do najgorszego i już was, chłopaki, nie zobaczymy, to przynajmniej będziemy mieli tu na dole niezłe towarzystwo.
Na tę wyraźną aluzję do zmarłych na „Titanicu" twarze wszystkich osób w centrali operacyjnej nieco pobladły – wszystkich z wyjątkiem Pitta, który ponownie włączył mikrofon.
– Tylko postarajcie się nie zapaskudzić batyskafu. Może jeszcze będziemy chcieli go używać. Wyłączam się.
Wszystkich zaskoczyła niedelikatna uwaga Pitta. Jedynie Drummer miał wściekłą minę.
Pitt dotknął ramienia Curleya, radiooperatora.
– Połącz mnie z admirałem na „Bombergerze", ale na innej częstotliwości.
Curley podniósł wzrok.
– Nie chcesz, żeby cię słyszeli ci na pokładzie „Sondy Głębinowej"?
– Czego uszy nie słyszą, o to serce nie boli – chłodno odpowiedział Pitt. – A teraz się pośpiesz.
Po kilku słowach z głośników zagrzmiał głos Sandeckera:
– „Koziorożec", mówi admirał Sandecker. Odbiór.
– Tu Pitt, admirale.
Sandecker nie tracił czasu na uprzejmości.
– Już wiesz, co się dzieje?
– Gunn pokrótce mi opowiedział – odparł Pitt.
– A więc wiesz, że wyczerpaliśmy wszystkie możliwości. Jakkolwiek by do tego podchodzić, głównym wrogiem jest czas. Gdyby udało nam się o jakieś dzisięć minut odwlec to, do czego nieuchronnie dojdzie, wówczas mielibyśmy szansę ich uratowania.