– Niemożliwe – rzekł Prewłow. – Osobiście sprawdzałem cały życiorys Pawła Marganina. Urodził się i wychował w Komsomolsku nad Amurem. W rodzinie krawca.
– Zgadza się. Prawdziwy Marganin był rodowitym Rosjaninem.
– A zatem wasz człowiek jest sobowtórem, wtyczką?
– Zorganizowaliśmy to cztery lata temu, kiedy jeden z waszych niszczycieli klasy „Kaszina" eksplodował i zatonął na Oceanie Indyjskim. Marganin należał do nielicznych członków załogi, którzy się uratowali. Został wyłowiony z wody przez tankowiec Exxonu, ale wkrótce zmarł, nim statek dopłynął do Honolulu. Rzadko trafia się taka okazja i musieliśmy szybko działać. Spośród wszystkich naszych agentów znających język rosyjski Koskoski był najbardziej podobny do Marganina. Zoperowaliśmy mu twarz, żeby wyglądała, jakby uległa zniekształceniu wskutek wybuchu, a później przewieźliśmy go samolotem na małą odludną wysepkę, położoną dwieście mil od miejsca zatonięcia okrętu. Kiedy wreszcie znaleźli go miejscowi rybacy i nasz fałszywy Rosjanin powrócił do kraju, bredził i cierpiał na głęboką amnezję.
– Dalszy ciąg znam – powiedział Prewłow.
– Nie tylko poprawiliśmy mu twarz za pomocą operacji, ale również nauczyliśmy go jego życiorysu.
– Otóż to. Znakomite posunięcie, panie Nicholson.
– W ustach jednego z najważniejszych ludzi w sowieckim wywiadzie to naprawdę rzadki komplement.
– A więc cały ten plan naprowadzenia mnie na „Titanica" uknuto w CIA i zrealizowano przy pomocy Marganina.
– Koskoski, alias Marganin, był pewien, że pan zaakceptuje ten plan, i tak się stało.
Prewłow wbił wzrok w podłogę. Mógł się przecież domyślić, podejrzewać, że Marganin od samego początku powoli i sprytnie zakłada, mu stryczek.
– Jak to wszystko się skończy? – spytał ponuro.
– Marganin zdążył już przedstawić solidne dowody pańskiej… przepraszam za wyrażenie… podstępnej działalności i za pomocą podrzuconych materiałów udokumentować, że od początku zamierzał pan doprowadzić do tego, aby misja w sprawie „Titanica" skończyła się niepowodzeniem. Widzi pan, kapitanie, dowody pańskiej zdrady przygotowywano przez prawie dwa lata. Sam pan znacznie się do tego przyczynił swoim wystawnym stylem życia. Pańscy zwierzchnicy mogą wyciągnąć z tego tylko jeden wniosek: sprzedał się pan za bardzo wysoką cenę.
– A jeśli temu zaprzeczy?
– Któż panu uwierzy? Śmiem twierdzić, że pańskie nazwisko już figuruje na liście osób przeznaczonych do likwidacji.
– Więc co się teraz ze mną stanie?
– Ma pan dwa wyjścia do wyboru. Albo po jakimś czasie pana zwolnimy…
– Nie przeżyłbym nawet tygodnia. Doskonale wiem o sieci zabójców KGB.
– …albo będzie pan z nami współpracował. – Nicholson przerwał, zawahał się, a potem powiedział zdecydowanym tonem:
– Jest pan człowiekiem błyskotliwym, kapitanie, najlepszym fachowcem w swojej dziedzinie. Nie chcemy, żeby takie umysły się marnowały. Chyba nie muszę mówić, jaką wartość przedstawia pan dla zachodnich wywiadów. Stąd mój zamiar powierzenia panu kierownictwa nowej komórki, której zadania są zgodne z pańską specjalnością.
– Przypuszczam, że powinienem być wam za to wdzięczny – powiedział Prewłow oschłym tonem.
– Oczywiście zmienimy panu twarz. Przejdzie pan intensywny kurs, w czasie którego nauczy się pan idiomów angielskich i amerykańskich, a także wszystkiego, co dotyczy naszej historii, sportu, muzyki i rozrywek. W końcu nie zostanie żaden ślad, który mógłby naprowadzić na pana KGB.
W oczach Prewłowa pojawiło się zainteresowanie.
– Pańska pensja wyniesie czterdzieści tysięcy rocznie plus koszty reprezentacyjne i samochód.
– Czterdzieści tysięcy dolarów? – zapytał Prewłow, siląc się na spokój.
– Można za to kupić sporo bombajskiego dżinu – powiedział Nicholson, uśmiechając się jak wilk, który zasiada do obiadu w towarzystwie ostrożnego królika. – Myślę, że jeśli naprawdę się pan postara, kapitanie Prewłow, to spodobają się panu przyjemności, jakich dostarcza nasza zachodnia dekadencja. Nie uważa pan?
Prewłow przez kilka sekund nic nie mówił. Wybór jednak był oczywisty: nieustanny strach albo długie przyjemne życie.
– Wygraliście, Nicholson.
Nicholson uścisnął dłoń Prewłowa i lekko się zdziwił, widząc łzy wzbierające w jego oczach.
74.
Przez ostatnie godziny długotrwałego holowania niebo było czyste i słoneczne, a zmienny wiatr łagodnie popychał długie oceaniczne fale w stronę brzegu, muskając ich zielone grzbiety.
Od świtu cztery okręty Ochrony Wybrzeża zajmowały się pilnowaniem ogromnej flotylli statków wycieczkowych i łodzi, które pływały tam i z powrotem, rywalizując ze sobą, by lepiej się przyjrzeć zniszczonym przez morze pokładom i nadbudówkom wraku.
Wysoko nad zatłoczonymi wodami aż roiło się od awionetek i helikopterów przypominających szerszenie; ich piloci walczyli o najdogodniejszą pozycję, by fotoreporterzy i kamerzyści mogli robić zdjęcia „Titanicowi" pod najlepszym kątem.
Z wysokości półtora kilometra wciąż przechylony statek wyglądał jak makabryczna padlina, atakowana ze wszystkich stron przez armię komarów i białych mrówek.
„Morse" zwinął hol, dotychczas łączący go z dziobem „Wallace'a", i podpłynął do rufy „Titanica", związał się z nią grubą liną, a potem został z tyłu, by pomagać przy sterowaniu trudnym w prowadzeniu wrakiem w drodze przez cieśninę Verrazano i w górę East River, do starego portu wojennego na Brooklynie. Kiedy komandor Butera kazał skrócić główną linę holowniczą do dwustu metrów, pokazało się również kilka holowników portowych, które w każdej chwili na wezwanie były gotowe przyjść z pomocą.
Do burty „Wallace'a" zbliżyła się motorówka, z której przeskoczył na pokład holownika pilot. Później popłynęła dalej i uderzyła w zardzewiały kadłub „Titanica" odbijaczami z zużytych opon, wiszącymi na jej wolnej burcie. Szef służby pilotowej portu nowojorskiego chwycił drabinkę linową i wdrapał się po niej na pokład ładunkowy.
Pitt i Sandecker najpierw go przywitali, a potem zaprowadzili na prawe skrzydło mostka, gdzie oparł ręce na relingu, jakby zespalając się ze statkiem, i uroczyście skinął głową na znak, by kontynuowano holowanie. Pitt pomachał ręką, na co Butera odpowiedział syreną. Wówczas dowódca holownika wydał komendę „wolno naprzód" i wycelował dziób „Wallace'a" w główny tor pod mostem Verrazano, łączący Long Island ze Staten Island.
Kiedy ten dziwny konwój wpłynął do Górnej Zatoki Nowojorskiej,
Butera zaczął przechodzić z jednej strony mostka na drugą, obserwując wrak, wiatr, prąd wody i linę holowniczą niczym neurochirurg, który za chwilę ma przeprowadzić skomplikowaną operację mózgu.
W ciągu nocy tysiące ludzi zgromadziły się nad brzegami zatoki. Manhattan zamarł, opustoszały ulice i w biurach nagle zrobiło się cicho, gdy stłoczeni w oknach pracownicy wstrzymali oddechy, oglądając holowanie wraku do portu.
Na brzegu Staten Island wysłannik „New York Timesa", Peter Hull, zaczął pisać swoje sprawozdanie:
Duchy istnieją. Wiem, bo sam widziałem jednego z nich w porannej mgle. Z niedowierzaniem patrzyłem, jak przesuwa się przed moimi oczami niby monstrualne, wygnane z pieklą widmo. Spowity w niewidzialny całun dawnej tragedii, z unoszącymi się wokół duszami tych, co na nim zginęli, rzeczywiście zapierał dech jako relikt minionej epoki. Jego widok sprawiał, że czuło się równocześnie dumę i żal…
Bardziej dziennikarskie spojrzenie prezentował komentator CBS:
Po siedemdziesięciu sześciu latach od wypłynięcia z angielskiego portu Southampton,,Titanic" zakończył dziś swój dziewiczy rejs…
Do południa „Titanic" minął Statuę Wolności i ogromne morze ludzi na Battery. Zgromadzeni na brzegu widzowie rozmawiali ze sobą wyłącznie szeptem, a w mieście panowała niezwykła cisza, tylko z rzadka przerywana klaksonem taksówki, który był jedynym dowodem normalnego życia. Odnosiło się wrażenie, jakby cały Nowy Jork zebrał się w ogromnej katedrze.