– A zatem Lorelei płynie pod Golfsztromem – powiedział cicho Spencer, który po raz pierwszy zabrał głos.
– Bardzo słusznie – rzekł Sandecker, uśmiechnął się i mówił dalej: – Ocean zasadniczo składa się z dwóch warstw wody: wody powierzchniowej, czyli górnej, ogrzewanej przez słońce i dokładnie mieszanej przez wiatry, oraz warstwy zimnej, bardzo gęstej, która z kolei dzieli się na warstwę średnią, głęboką i denną. Te dwie zasadnicze warstwy nigdy się ze sobą nie mieszają.
– To brzmi ponuro i odstręczająco – powiedział Munk. – Już sam fakt, że jakiś facet z wisielczym humorem nazwał go imieniem reńskiej nimfy, która wabiła żeglarzy, by wpadali na skały, każe mi uważać ten prąd za ostatnie miejsce na ziemi, w jakim chciałbym się znaleźć.
Na ptasią twarz Sandeckera powoli wpełzał bezlitosny uśmiech.
– Przyzwyczajajcie się do tej nazwy, panowie, gdyż w samym środku tego prądu spędzimy pięćdziesiąt dni. To znaczy w y spędzicie.
– A niby co będziemy robić? – wyzywająco spytał Woodson.
– Nazwa ekspedycji dokładnie brzmi:,,Spływ z prądem Lorelei". Opuścicie się w batyskafie pięćset mil na północny zachód od Dakaru i rozpoczniecie podwodny rejs z prądem. Waszym głównym zadaniem będzie sprawdzenie batyskafu i jego wyposażenia. Jeśli w ich funkcjonowaniu nie dojdzie do zakłóceń, które wymagałyby skrócenia misji, to wypłyniecie na powierzchnię gdzieś w połowie września, mniej więcej w środku Basenu Labradorskiego.
Merker odchrząknął cicho.
– Jeszcze żaden batyskaf nie przebywał tak długo na takiej głębokości.
– Chcesz się wycofać, Sam?
– No… nie.
– Udział w ekspedycji jest dobrowolny. Nikt was do tego nie zmusza.
– A dlaczego my, panie admirale? – spytał Ben Drummer, podnosząc swoje chude ciało z podłogi, na której był wygodnie usadowiony. – Ja jestem mechanikiem okrętowym, Spencer specjalistą od wyposażenia, a Merker od instalacji. Moim zdaniem nic tam po nas.
– Wszyscy jesteście fachowcami w poszczególnych dziedzinach. Woodson jest również fotografem. Na pokładzie „Safony I" będzie znajdował się różnego rodzaju sprzęt fotograficzny. Munk najlepiej w agencji zna się na instrumentach. Wszyscy znajdziecie się pod komendą Rudiego Gunna, który dowodził kolejno wszystkimi statkami badawczymi NUMA.
– No, a ja? – spytał Giordino.
Sandecker zerknął na cygaro sterczące z ust Giordina, poznał, że pochodzi z jego zapasów, i rzucił pilotowi miażdżące spojrzenie, które zostało całkowicie zignorowane.
– Jako zastępca szefa realizacji projektów badawczych będziesz z ramienia agencji kierował wyprawą. Przydasz się też do sterowania batyskafem.
Giordino uśmiechnął się sardonicznie, wytrzymując spojrzenie admirała.
– Moja licencja pilota daje mi prawo prowadzenia samolotów, a nie łodzi podwodnych.
Sandecker lekko zesztywniał.
– Chyba musisz po prostu zdać się na moją ocenę, prawda? – rzekł chłodnym tonem. – Poza tym głównie chodzi o to, że stanowicie najlepszą załogę, jaką w tej chwili mam pod ręką. Wszyscy uczestniczyliście w ekspedycji na Morzu Beauforta. Macie ogromne doświadczenie, wykazaliście się odpowiednimi zaletami i pomysłowością. Możecie obsługiwać każdy instrument i wszelkiego rodzaju sprzęt oceanograficzny, jaki dotychczas wynaleziono. Dane, które przywieziecie, przekażemy naukowcom do analizy. I jeszcze raz powtarzam: udział w wyprawie jest naturalnie dobrowolny.
– Naturalnie – jak echo powtórzył Giordino z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu.
Sandecker wrócił na swoje miejsce za biurkiem.
– Pojutrze zbierzecie się w naszym porcie w Key West, by rozpocząć trening. Wytwórnia samolotów w Pelholme przeprowadziła już gruntowne próby podwodne z batyskafem, więc pozostaje wam tylko zapoznać się ze sprzętem i programem eksperymentów, które przeprowadzicie w czasie ekspedycji.
Spencer gwizdnął przez zęby.
– Wytwórnia samolotów? Święty Boże, a cóż oni mogą wiedzieć o batyskafach?
– Chciałbym was uspokoić – zaczął
cierpliwie wyjaśniać Sandecker. – W Pelholme przestawili się z technologii lotniczej na morską dziesięć lat temu. Od tego czasu zbudowali cztery podwodne laboratoria do badań środowiska i dwa niezwykle udane batyskafy dla Marynarki Wojennej.
– Wolałbym, żeby ten im się udał – powiedział Merker. – Byłbym niepocieszony, gdyby zaczął przeciekać na głębokości pięciu kilometrów.
– Chciałeś powiedzieć, że ze strachu narobiłbyś w majtki – mruknął Giordino.
Munk przetarł oczy, a potem spojrzał pod stopy, jakby dywan przypominał mu dno morskie. Kiedy się odezwał, mówił bardzo powoli:
– Czy ta wycieczka jest naprawdę niezbędna, panie admirale? Sandecker z powagą pokiwał głową.
– Tak. Oceanografowie muszą dokładnie poznać trasę Lorelei, by rozszerzyć wiedzę o krążeniu wody w głębi oceanów. Wierzcie mi, ta wyprawa ma takie samo znaczenie, jak wysłanie pierwszego człowieka na orbitę okołoziemską. Poza testowaniem najnowocześniejszego batyskafu na świecie, waszym zadaniem będzie filmowanie i nanoszenie na mapę obszarów, których nie widziało oko ludzkie. Pragnę rozwiać wasze wątpliwości. „Safona I" ma kadłub zbudowany z wykorzystaniem najnowszych osiągnięć nauki w dziedzinie bezpieczeństwa. Osobiście gwarantuję wam bezpieczną i wygodną podróż.
Łatwo mu to mówić, leniwie pomyślał Giordino. Jego tam nie będzie.
24.
Henry Munk poruszył swoim muskularnym ciałem, by zmienić pozycję na długim winylowym materacu, i powstrzymując ziewnięcie, spojrzał przez rufowy iluminator „Safony I". Płaskie, nie kończące się dno było tak interesujące jak książka z nie zadrukowanymi kartkami, lecz Munk rozkoszował się myślą, że przed nim nikt jeszcze nie widział żadnego z tych niewielkich wybrzuszeń, które od czasu do czasu dostrzegał, ani żadnego z mieszkańców tego świata, przepływających za szybą z grubego pleksiglasu. Była to skromna, lecz zadowalająca nagroda za długie godziny nudy, jakie spędzał na odczytywaniu wskazań instrumentów umieszczonych po obu stronach jego stanowiska.
Niechętnie oderwał oczy od iluminatora i przeniósł wzrok na instrumenty: wielofunkcyjny czujnik, który podczas całej wyprawy nieustannie zapisywał na taśmie magnetycznej zasolenie, temperaturę i ciśnienie wody oraz prędkość rozchodzenia się w niej fal dźwiękowych; przyrząd do badania struktury dna i mierzenia grubości osadów za pomocą fal akustycznych; grawimetr, co czterysta metrów dokonujący pomiaru ciśnienia; urządzenie śledzące prędkość i kierunek prądu Lorelei; magnetometr, który mierzył i rejestrował pole magnetyczne dna i dewiacje spowodowane skupiskami metali.
Munk omal tego nie przegapił. Ruch był tak niewielki – rylec drgnął zaledwie o milimetr – że Munk w ogóle by go nie zauważył, gdyby nie spojrzał tam akurat w tym momencie. Natychmiast przysunął twarz do iluminatora i popatrzył na dno morza, potem odwrócił się i zawołał Giordina, który siedział przy konsoli sternika:
– Zatrzymaj się!
Giordino zrobił pół obrotu wraz z fotelem i spojrzał w stronę rufy.
– Odczytałeś coś? – spytał.
– Minęliśmy jakiś metalowy przedmiot. Cofnij batyskaf, żebyśmy mogli lepiej się przyjrzeć.
– Cofam – powiedział Giordino na tyle głośno, by Munk go usłyszał.
Włączył dwa silniki zamontowane po obu stronach kadłuba na śródokręciu, nastawiając je na „pół wstecz". „Safona I", niesiona prądem o szybkości dwóch węzłów, przez dziesięć sekund wisiała w miejscu, jakby nie miała ochoty ruszać się o własnych siłach, a potem wolno i mozolnie zaczęła się cofać pod prąd. Gunn i pozostali członkowie załogi stłoczyli się przy wejściu do tunelu Munka.
– Co widzisz? – spytał Gunn.
– Nie jestem pewien – odparł Munk. – Coś sterczy z dna jakieś dwadzieścia metrów za rufą. W świetle reflektorów rufowych widać tylko jakiś niewyraźny kształt.
Wszyscy czekali.
Zdawało się, że minęła cała wieczność, zanim Munk ponownie się odezwał:
– Dobra, widzę.