– Jest jeszcze pewien sposób – rzekł Pitt. – Bardzo ryzykowny, ale teoretycznie możliwy.
– Przyjmę każdą propozycję.
Pitt na moment się zawahał.
– Na początek chwilowo zapomnijmy o „Sondzie Głębinowej" i zajmijmy się czym innym. Drummer podskoczył do Pitta.
– Co ty wygadujesz?! Co tu się wyprawia?! Zapomnijmy o „Sondzie Głębinowej"?! – krzyczał wykrzywiając usta. – Oszalałeś?! Pitt uśmiechnął się rozbrajająco.
– To ostatni rozpaczliwy rzut kośćmi, Drummer. Wy zawiedliście, i to paskudnie. Być może jesteście dla świata darem niebios, jeśli chodzi o ratowanie statków, ale przy ratowaniu ludzi zachowujecie się jak banda amatorów. Na wasze błędy nałożył się pech i teraz siedzicie jęcząc, że wszystko stracone. Otóż, moi panowie, nie wszystko stracone. Zmienimy zasady gry i wyciągniemy „Sondę Głębinową" na powierzchnię przed upływem tych sześciu godzin, a właściwie, jeżeli mój zegarek dobrze mi służy, pięciu godzin i czterdziestu trzech minut.
Giordino spojrzał na Pitta.
– Naprawdę uważasz, że to da się zrobić?
– Naprawdę uważam, że to da się zrobić.
47.
Inżynierowie-konstruktorzy i morscy specjaliści stali w niewielkich grupkach, mrucząc do siebie pod nosem i nieustannie obliczając coś na suwakach logarytmicznych. Od czasu do czasu któryś z nich podchodził do komputerów i sprawdzał wydruki. Admirał Sandecker dopiero co przybył z „Bombergera", a teraz siedział za biurkiem, ściskając kubek kawy i kręcąc głową.
– To się nigdy nie znajdzie w podręcznikach wydobywania statków – mruknął. – Odrywanie wraku od dna za pomocą materiałów wybuchowych… Boże, to szaleństwo!
– A mamy wybór? – spytał Pitt. – Jeżeli uda nam się wyrwać z mułu „Titanica", to „Sonda Głębinowa" wypłynie razem z nim.
– Ten cały pomysł jest zwariowany – półgłosem odezwał się Gunn. – Wstrząs od wybuchu tylko powiększy pęknięcie spawu w kadłubie batyskafu, co spowoduje natychmiastową eksplozję.
– Może tak, może nie – rzekł Pitt. – Ale jeżeli nawet do tego dojdzie, to prawdopodobnie i tak będzie lepiej dla Merkera, Kiela i Chaveza, że zginą w jednej chwili, zmiażdżeni ciśnieniem wody, niż żeby cierpieli długotrwałe męki powolnego duszenia się.
– A co z „Titanikiem"? – upierał się Gunn. – Możemy unicestwić wyniki naszej wielomiesięcznej pracy.
– Potraktuj to jako wkalkulowane ryzyko – odparł Pitt. – „Titanic" ma mocniejszą konstrukcję od większości pływających dziś statków. Jego wręgi, wzdłużniki, grodzie i pokłady są w tak dobrym stanie, jak tej nocy, kiedy zatonął. Staruszek zniesie wszystko, co mu zaserwujemy. Nie ma mowy o pomyłce.
– Naprawdę myślisz, że coś z tego wyjdzie? – spytał Sandecker.
– Naprawdę.
– Mógłbym ci tego zakazać. Dobrze o tym wiesz.
– Wiem – odparł Pitt. – Liczę jednak, że pozwolisz mi rozegrać to do końca.
Sandecker przetarł sobie oczy dłonią, a potem wolno kręcił głową, jakby chciał sobie w niej rozjaśnić. Wreszcie się odezwał:
– Dobra, Dirk, to twoje dziecko.
Pitt skinął głową i odszedł.
Pozostało już tylko pięć godzin i dziesięć minut.
Cztery kilometry pod powierzchnią oceanu, w nieprzyjaznym środowisku, trzej zmarznięci samotni mężczyźni w „Sondzie Głębinowej" obserwowali, jak woda wypełnia kabinę cal po calu, póki nie zalała instalacji elektrycznej, doprowadzając do zwarć w instrumentach i pogrążając wnętrze w całkowitych ciemnościach. Dopiero później poczuli naprawdę dojmujący ziąb, kiedy woda o temperaturze niespełna dwóch stopni zawirowała im wokół nóg. Choć udręczeni perspektywą niechybnej śmierci, stali dygocąc z zimna, wciąż jednak tliła się w nich iskierka nadziei, że przeżyją.
– Jak tylko znajdziemy się na powierzchni – mruknął Kiel – to biorę sobie wolny dzień i mam wszystkich w nosie.
– Coś powiedział? – odezwał się w ciemności głos Chaveza.
– Mogą mnie rozstrzelać, jeśli chcą, ale jutro cały dzień będę spał.
Chavez po omacku odnalazł Kiela i brutalnie chwycił go za ramię.
– Co ty wygadujesz?
– Daj spokój – rzekł Merker. – Mąci mu się w głowie od dwutlenku węgla, który się nagromadził, jak wysiadł system podtrzymujący życie. Mnie też już zaczyna
się kręcić we łbie.
– Na domiar jeszcze ten smród – narzekał Chavez. – Jeżeli się nie utopimy, to zostaniemy zmiażdżeni, kiedy kadłub się rozleci, a jeśli nie będziemy zgnieceni jak skorupki jajek, to udusimy się własnymi oddechami. Mamy niezbyt świetlaną przyszłość.
– Zapomniałeś o zimnie – sarkastycznie stwierdził Merker. – Jeżeli nie wyjdziemy z tej lodowatej wody, to nie mamy żadnych szans na pozostałe trzy możliwości.
Kieł milczał, ale biernie poddał się Chavezowi, który wepchnął go na najwyższą koję, a potem sam wgramolił się za nim i siedział na brzegu, dyndając nogami.
Brnąc w wodzie sięgającej już krocza, Merker podszedł do przedniego iluminatora i wyjrzał. Oślepiony silnym światłem reflektorów „Safony II", widział tylko jej zarys. Choć znajdowała się w odległości zaledwie trzech metrów, nie mogła w niczym pomóc uwięzionemu batyskafowi ze względu na ogromne ciśnienie, panujące na tej głębokości. Merker pomyślał, że skoro jest w pobliżu, to jeszcze nie spisano ich na straty. Bynajmniej nie pocieszał go fakt, że nie są sami. Aczkolwiek niewielkie, było to jednak ich jedyne oparcie.
Na pokładzie statku zaopatrzeniowego „Alhambra" pełen oczekiwania tłum kamerzystów największych sieci telewizyjnych gorączkowo przygotowywał sprzęt. Specjalni wysłannicy, stłoczeni na każdym dostępnym metrze relingu na lewej burcie, jak zahipnotyzowani wpatrywali się przez lornetki w „Koziorożca", kołyszącego się na falach w odległości dwóch mil, a fotoreporterzy celowali teleobiektywami w wodę między statkami. Dana Seagram, opatulona w grubą kurtkę i wciśnięta w kąt zaimprowizowanego centrum prasowego, dzielnie stawiła czoło kilkunastu dziennikarzom uzbrojonym w magnetofony, którzy podtykali jej pod nos mikrofony niczym lizaki.
– Czy to prawda, pani Seagram, że przyśpieszenie wydobycia „Titanica" o trzy dni jest ostatnią deską ratunku dla załogi uwięzionej w głębi oceanu?
– To tylko jedno z możliwych rozwiązań – odparła Dana.
– Czy mamy rozumieć, że wszystkie dotychczasowe próby skończyły się fiaskiem?
– Mieliśmy pewne komplikacje – przyznała.
Ręką trzymaną w kieszeni kurtki tak mocno ściskała chusteczkę do nosa, że aż rozbolały ją palce. Długie miesiące zmagań z dziennikarzami płci obojga dawały o sobie znać.
– Skoro utracono łączność z „Sondą Głębinową", to skąd pewność, że załoga jeszcze żyje?
– Z obliczeń komputerowych wynika, że w ciągu najbliższych czterech godzin i czterdziestu minut „Sonda Głębinowa" nie znajdzie się w krytycznej sytuacji.
– W jaki sposób NUMA zamierza wydobyć „Titanica" na powierzchnię, jeżeli w muł wokół kadłuba wstrzyknięto jedynie część planowanej ilości elektrolitu?
– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie – odparła Dana. – W ostatniej informacji, jaką otrzymaliśmy z „Koziorożca", pan Pitt stwierdził tylko, że zamierzają podnieść wrak w ciągu najbliższych czterech godzin. Niestety, nie podał szczegółów.
– A jeśli jest za późno? Jeżeli Kiel, Chavez i Merker już nie żyją? Dana zrobiła groźną minę.
– Oni nie zginęli – powiedziała z błyskiem w oczach. – Pierwsi z was, którzy przekażą tę okrutną i nieludzką plotkę, zanim stanie się potwierdzonym faktem, wylecą z tego statku bez względu na akredytację. Zrozumiano?
Zaskoczeni nagłym wybuchem gniewu Dany, dziennikarze przez chwilę stali w milczeniu, a potem bez słowa zaczęli powoli opuszczać mikrofony i wychodzić na pokład.
Rick Spencer rozwinął sporą rolkę kartonu na stole nawigacyjnym i umocował ją kilkoma kubkami wypełnionymi do połowy kawą. Rysunek przedstawiał „Titanica" na dnie morza. Spencer zaczął
pokazywać ołówkiem różne miejsca wokół kadłuba, oznaczone maleńkimi krzyżykami.