Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Giordino uniósł się na łokciu.

– Lepiej zrób zdjęcia, póki czas. Nasza zdobycz może do rana powrócić na dno.

Woodson zmarszczył brwi.

– A co, tonie?

– Myślę, że nie.

Wszyscy zwrócili oczy na osobę, która powiedziała te trzy słowa. Był nią Pitt, który uśmiechał się z pewnością siebie człowieka właśnie mianowanego prezesem rady nadzorczej General Motors.

– Jak to zwykł mawiać Kit Carson w beznadziejnej sytuacji, otoczony przeważającymi siłami Indian: „Jeszcze nie koniec z nami, u licha, jeszcze nie". Za dziesięć godzin maszynownia i kotłownie będą suche jak pieprz. – Zaczął gwałtownie przekładać rysunki, aż znalazł ten, którego szukał. – Woodson powiedział: „z lotu ptaka". Cały czas mieliśmy to przed nosem. Powinniśmy na statek popatrzeć z góry, a nie od wewnątrz.

– Wielka rzecz – odezwał się Giordino. – A co ciekawego można zobaczyć z powietrza?

– Niczego nie kapujecie?

Drummer wyglądał na zakłopotanego.

– Straciłem wątek.

– Spencer?

Spencer pokręcił głową.

Pitt uśmiechnął się do niego i rzekł:

– Zbierz swoich ludzi na górze i każ im zabrać ze sobą palniki acetylenowe.

– Jak sobie życzysz – odparł Spencer, lecz się nie ruszył.

– Pan Spencer w myśli już bierze ze mnie miarę na kaftan bezpieczeństwa – powiedział Pitt. – Trudno mu sobie wyobrazić, że będziemy wycinać dziury w dachu statku po to, by dostać się trzydzieści metrów niżej przez osiem zawalonych złomem pokładów. Otóż nic podobnego. Mamy tunel wolny od jakichkolwiek przeszkód, prowadzący prosto jak strzelił do kotłowni. Właściwie mamy ich nawet cztery. Przewody, które niegdyś kończyły się kominami, panowie. Wypalcie hydrostal uszczelniający otwory i będziecie mieli swobodny dostęp bezpośrednio do samej zęzy. No co, zaczyna wam świtać?

Ruszyli hurmem do wyjścia, nawet się nie fatygując, żeby odpowiedzieć Pittowi.

Dwie godziny później pompy dieslowskie stukotały chórem, wyrzucając osiem tysięcy litrów wody na minutę z powrotem za burtę, na coraz wyższe fale, które wznosił przed sobą nadciągający huragan.

55.

Huraganowi dano imię „Amanda" i jeszcze tego samego popołudnia większość statków płynących szlakami wielkich parowców opuściła obszary, przez które biegła jego przypuszczalna droga. Wszystkie frachtowce, tankowce i statki pasażerskie, które już wyszły w morze pomiędzy Savannah w stanie Georgia a Portlandem w stanie Maine, otrzymały rozkaz powrotu do portów, kiedy Centrum Obserwacji Huraganów NUMA w Tampie wysłało pierwsze ostrzeżenie. Na wschodnim wybrzeżu blisko setka statków odłożyła termin wypłynięcia, a wszystkie te, które w drodze do Europy znajdowały się już daleko na oceanie, stawały w dryf czekając, aż huragan minie.

W Tampie doktor Prescott i jego synoptycy krzątali się przy ściennej mapie, nanosząc na nią wszelkie zmiany kierunku „Amandy" i wprowadzając nowe dane do komputera. Trasa huraganu pokrywała się z drogą przewidzianą przez Prescotta z dokładnością do dwustu osiemdziesięciu kilometrów.

Podszedł jeden z synoptyków i podał Prescottowi kartkę papieru.

– Meldunek samolotu rozpoznawczego Ochrony Wybrzeża, który dotarł do oka cyklonu.

Prescott wziął meldunek i głośno przeczytał jego fragmenty:

– Średnica oka w przybliżeniu czterdzieści kilometrów. Prędkość przesuwania się wzrosła do siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Siła wiatru dwieście pięćdziesiąt… – głos uwiązł mu w gardle.

Asystentka spojrzała na niego zdumiona.

– Wiatr o prędkości dwustu pięćdziesięciu kilometrów?!

– Ponad – mruknął Prescott. – Współczuję statkowi, który tam się znajdzie.

Nagle synoptyk rzucił badawcze spojrzenie na mapę. Twarz mu poszarzała.

– O Chryste… tam jest „Titanic"!

– Tam jest co? – spytał Prescott, podnosząc wzrok.

– „Titanic" i statki ratownicze. Są w samym środku przewidywanej drogi huraganu.

– Głupstwa gadasz! – warknął Prescott.

Synoptyk podszedł do mapy i na moment się zawahał. W końcu narysował na niej mały krzyżyk tuż poniżej Wielkiej Ławicy koło Nowej Fundlandii.

– O, w tym miejscu wydobyto go z dna.

– Skąd wziąłeś te informacje?

– Od wczoraj trąbią o tym we wszystkich gazetach i w telewizji. Jeżeli mi nie wierzysz, to wyślij teleks do centrali NUMA w Waszyngtonie i sprawdź.

– Pieprzę teleksy – warknął Prescott. Podbiegł do telefonu po drugiej stronie sali, chwycił słuchawkę i krzyknął do mikrofonu:

– Natychmiast łącz bezpośrednio z naszą centralą w Waszyngtonie. Chcę rozmawiać z kimś, kto się zajmuje sprawą wydobycia „Titanica".

Czekając na połączenie, wpatrywał się sponad okularów na krzyżyk zaznaczony na mapie.

– Cała nadzieja w tym, że ci biedacy mają na pokładzie bardzo dobrego meteorologa – mruknął do siebie – bo jak nie, to mniej więcej za dobę na własnej skórze poznają, co to znaczy rozszalały ocean.

Farquar z dziwnym wyrazem twarzy wpatrywał się w mapy pogody rozłożone przed nim na stole. Był tak otumaniony brakiem snu, że miał trudności z odczytywaniem adnotacji, które sam zrobił zaledwie przed kilkoma minutami. Dane o temperaturze, szybkości wiatru, ciśnieniu barycznym i nadciągającym froncie burzowym zlewały się w jedną rozmazaną plamę.

Bezskutecznie przecierał oczy, chcąc przywrócić im ostrość widzenia. Potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć i przypomnieć sobie, jakie wnioski nasuwały mu się przed chwilą.

Huragan. Tak, to było to. Farquar powoli uświadamiał sobie, że popełnił poważny błąd w obliczeniach. Wbrew jego przewidywaniom huragan nie skręcił w stronę przylądka Hatteras, lecz powstrzymywany przez obszar wysokiego ciśnienia wzdłuż wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych ruszył na północ nad oceanem, a co gorsza, po zmianie kierunku zaczął przesuwać się szybciej i teraz pędził ku „Titanicowi" z prędkością około osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.

Farquar obserwował powstawanie tego huraganu na zdjęciach satelitarnych i dokładnie przestudiował ostrzeżenia stacji NUMA w Tampie, lecz pomimo wieloletniego doświadczenia w prognozowaniu pogody nie był przygotowany na to, że ten potwór osiągnie taką gwałtowność i prędkość w tak krótkim czasie.

Huragan w maju? Nie do pomyślenia. Wtedy przypomniał sobie, że już coś na ten temat mówił Pittowi. Co to było? „To Bóg zsyła sztormy." Nagle zrobiło mu się słabo, na jego twarz wystąpiły kropelki potu, gwałtownie zamykał i otwierał dłonie.

– Boże, tym razem pomóż „Titanicowi" – szepnął. – Teraz jedynie Ty możesz go uratować.

56.

Holowniki ratownicze Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych „Morse" i „Wallace" przypłynęły tuż przed trzecią po południu i wolno krążyły wokół „Titanica". Ogrom wraku i towarzysząca mu dziwna atmosfera śmierci wzbudzały w ich załogach takie samo uczucie nabożnej czci, jakiego dzień wcześniej doznali ratownicy NUMA.

Po półgodzinnej inspekcji z dystansu holowniki z maszynami na „stop" ustawiły się na wzburzonych falach równolegle do zardzewiałego kadłuba. Potem jak na komendę opuściły szalupy, w których kapitanowie podpłynęli do „Titanica" i wspięli się na jego pokład po drabinkach w pośpiechu przerzuconych przez burtę.

Porucznik George Uphill z „Morse'a" był niskim zażywnym mężczyzną o ogorzałej twarzy, z ogromnymi wąsami jak u Bismarcka, komandor porucznik Scotty Butera zaś miał ponad dwa metry wzrostu i wspaniałą czarną brodę, która zakrywała mu policzki. Żaden z nich nie przypominał wymuskanych oficerków marynarki wojennej. Obaj pod każdym względem wyglądali i zachowywali się, jak przystało na prawdziwych ratowników.

– Nawet nie wiecie, panowie, jakie to szczęście, że was widzimy – powiedział Gunn, witając się z nimi. – Admirał Sandecker i pan Dirk Pitt, nasz dyrektor do zadań specjalnych, oczekują was w tak zwanej centrali operacyjnej.

Kapitanowie holowników ruszyli za Gunnem po schodach, a następnie przez pokład łodziowy, z niemym zachwytem patrząc szeroko otwartymi oczami na to, co pozostało z niegdyś pięknego statku. Weszli do sali gimnastycznej i Gunn dokonał prezentacji.

58
{"b":"101694","o":1}