– Będziesz prymusem, Drummer.
– Człowieku, całkiem ci odbiło.
– We dwóch nie dacie rady – stwierdził Spencer. – Nadzór tylko samych pomp wymaga czterech ludzi.
– No i ciągle trzeba sprawdzać, czy w kadłubie nie ma nowych przecieków poniżej linii wodnej – dodał Gunn.
– Wy, bohaterowie, wszyscy jesteście tacy sami – powiedział Drummer, cedząc słowa. – Zawsze szlachetnie za kogoś się poświęcacie. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy: dwóch ludzi w żaden sposób nie poradzi sobie z tą starą balią. Ja tam jestem za tym, żebyśmy wszyscy zostali.
Spencer odwrócił się i rozejrzał po twarzach członków swojej sześcioosobowej brygady. Odpowiedziały mu spojrzenia oczu podkrążonych z niewyspania. Wszyscy jednak jak jeden mąż skinęli głowami. Spencer znowu popatrzył na Pitta.
– Przykro mi, wielki wodzu, ale Spencer ze swoją wesołą zgrają
pompowych zdecydował zostać.
– Ja też zostaję – uroczyście oświadczył Woodson.
– I ja – dodał Gunn.
Bosman Bascom dotknął ramienia Pitta.
– Proszę mi wybaczyć, panie dyrektorze, ale ja i moi chłopcy również zostajemy. W czasie sztormu trzeba co godzinę sprawdzać, czy nie przeciera się hol i czy na prowadnicy nie zabrakło smaru.
– Przykro mi, mój drogi – powiedział Sandecker z wyraźną satysfakcją. – Przegrałeś, Pitt.
Rozległ się terkot helikoptera lądującego na dachu sali klubowej. Pitt z rezygnacją wzruszył ramionami.
– A więc załatwione. Wszyscy będziemy płynąć albo tonąć razem – rzekł uśmiechając się z przymusem. – Lepiej odpocznijcie sobie trochę i coś przekąście. Być może to wasza ostatnia okazja. Za parę godzin będziemy siedzieli w czołowej ćwiartce huraganu po same uszy, a chyba nie muszę wam rysować, co nas czeka.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł, kierując się w stronę lądowiska helikoptera. Pomyślał, że przedstawienie wypadło nie najgorzej. Nawet całkiem nieźle. Wprawdzie nie dostanie za nie nominacji do nagrody Akademii, ale pal sześć – najważniejsze, że oczarowani widzowie uznali je za przekonywające.
Jack Sturgis był niskim, szczupłym mężczyzną o zmęczonych oczach, jakie zdaniem kobiet mężczyźni mają po wyjściu z sypialni. W zębach ściskał długą cygarniczkę, wysuwając do przodu brodę niczym Franklin Roosevelt. Właśnie wyszedł z kabiny helikoptera i zdawał się czegoś szukać przy podwoziu, kiedy Pitt dotarł do lądowiska.
Sturgis podniósł wzrok.
– Będą jacyś pasażerowie? – spytał.
– Tym razem nie.
Sturgis niedbale strącił popiół z papierosa.
– Wiedziałem, że powinienem zostać w ciepłej i przytulnej kabinie na „Koziorożcu" – rzekł z westchnieniem. – Jeszcze się zabiję przez to latanie przed nosem huraganu.
– Lepiej się stąd zabieraj – powiedział Pitt. – W każdej chwili może dmuchnąć.
– Dla mnie to bez różnicy – odparł Sturgis, obojętnie wzruszając ramionami. – I tak nigdzie nie polecę. Pitt spojrzał na niego zdziwiony.
– Co chciałeś przez to powiedzieć?
– Jestem uziemiony, i właśnie to chciałem powiedzieć. – Ręką wskazał na wirnik. Ponad półmetrowy koniec jednej z łopatek zwisał jak przetrącona dłoń. – Ktoś tutaj nie lubi helikopterów.
– A może podczas lądowania w coś uderzyłeś? Sturgis zrobił urażoną minę.
– Podczas lądowania w nic nie uderzam, powtarzam, w nic nie uderzam. – Znalazł to, czego szukał, i wyprostował się. – Spójrz, to sam się przekonasz. Jakiś sukinsyn rzucił młotkiem w wirnik.
Pitt wziął młotek i uważnie go obejrzał. Gumowy uchwyt trzonka był głęboko rozcięty w miejscu, gdzie uderzyła go łopatka wirnika.
– I to za wszystko, co dla was zrobiłem – powiedział Sturgis. -
Ładna mi wdzięczność.
– Przykro mi, Sturgis, ale ty nigdy nie zostaniesz telewizyjnym detektywem. Brak ci analitycznego umysłu i pochopnie wyciągasz fałszywe wnioski.
– Daj spokój, Pitt. Młotki same się nie unoszą w powietrzu. Któryś z twoich ludzi musiał nim rzucić, kiedy lądowałem.
– Mylisz się. Zaręczam, że nikogo z moich ludzi nie było w pobliżu lądowiska w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Obawiam się, że ten wandal musiał przylecieć z tobą.
– Masz mnie za głupka? Myślisz, że nie wiem, czy mam pasażera, czy nie? Poza tym to byłoby samobójstwo. Gdyby tym młotkiem rzucono minutę wcześniej, kiedy jeszcze leciałem na wysokości trzydziestu metrów, to nie mielibyście co zbierać.
– Użyłeś złej nomenklatury – rzekł Pitt. – To nie był zwykły pasażer, lecz pasażer na gapę. On też nie jest głupkiem. Zaczekał, aż koła dotknęły lądowiska, rzucił młotek i wyskoczył przez luk ładunkowy. Tylko Bóg wie, gdzie się teraz ukrywa. Dokładne przeszukanie osiemdziesięciu kilometrów ciemnych korytarzy i przedziałów jest niemożliwe.
Twarz Sturgisa nagle pobladła.
– Chryste, on musi być w helikopterze.
– Nie wygłupiaj się. Wyskoczył, jak tylko wylądowałeś.
– Nie, nie. Z otwartego okna kabiny nie można rzucić młotkiem w wirnik. Z tą ucieczką to też nie tak.
– A więc, słucham cię – spokojnie powiedział Pitt.
– Pokrywa luku przedziału towarowego jest otwierana i zamykana elektronicznie przełącznikiem w kabinie pilota.
– A jest stamtąd jakieś inne wyjście?
– Tylko przez drzwi do kabiny.
Pitt dokładnie obejrzał szczelnie zamkniętą pokrywę luku, a potem znów odwrócił się do Sturgisa.
– Jak należy traktować niepożądanych gości? Chyba najlepiej będzie, jeżeli poprosimy go, żeby wyszedł na świeże powietrze.
Sturgisowi nogi przyrosły do pokładu, gdy zobaczył, że w prawej ręce Pitta nagle pojawił się kolt – czterdziestka piątka z tłumikiem.
– Jasne… pewnie… skoro tak uważasz.
Sturgis wdrapał się po drabince do kabiny i nacisnął przełącznik. Zawarczały silniczki elektryczne, kwadratowa pokrywa luku ładunkowego otworzyła się i uniosła nad kadłubem helikoptera. Nim zaskoczyły jej podpórki, Sturgis zdążył już wrócić na pokład statku, przezornie chowając się za szerokimi plecami Pitta.
Od otwarcia klapy upłynęło pół minuty. Sturgisowi zdawało się, że minęła cała wieczność. Pitt ciągle stał bez ruchu i nasłuchiwał. Słychać było tylko chlupot fal uderzających w kadłub, wycie tężejącego wiatru w nadbudówkach „Titanica" i gwar głosów dobiegających z sali gimnastycznej, ale te dźwięki w ogóle go nie interesowały. Kiedy stwierdził, że nie słyszy żadnych dźwięków wskazujących na jakiekolwiek zagrożenie, dopiero wówczas wszedł do helikoptera.
Pociemniałe niebo wypełniało mrokiem wnętrze i Pitt z niepokojem uświadomił sobie, że jego sylwetkę świetnie widać na tle otwartych drzwi. Na pierwszy rzut oka przedział towarowy zdawał się pusty, lecz po chwili poczuł klepnięcie w ramię i zobaczył rękę Sturgisa wyciągniętą w kierunku brezentu, pod którym rysował się jakiś ludzki kształt.
– Położyłem ten brezent, równo poskładany, nie dalej niż godzinę temu – szepnął Sturgis.
Pitt lewą ręką błyskawicznie ściągnął brezent, prawą mierząc z kolta.
Na podłodze leżała jakaś skulona postać. Osoba ta, ubrana w grubą kurtkę, miała nie domknięte oczy, co wskazywało, że była nieprzytomna, a to najwyraźniej wiązało się z brzydką krwawiącą raną na głowie, tuż ponad granicą włosów.
Sturgis stał bez ruchu jak wryty, patrząc wytrzeszczonymi oczami, które jeszcze nie przyzwyczaiły się do ciemności. Później palcami lekko potarł brodę i z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Mój Boże – szepnął oszołomiony. – Czy wiesz, kto to jest?
– Wiem – spokojnie odparł Pitt. – Nazywa się Seagram. Dana Seagram.